Moje dywagacje na temat najnowszego dzieła Joe Johnstona – autora m.in. zeszłorocznego „Wilkołaka”, czy klasyku familijnego kina przygodowego, „Jumanji” – zacznę dość nietypowo, a mianowicie… od narzekania :P
Tym razem chodzi o polskie tłumaczenie tytułu „Captain America: The First Avenger”, który w naszym kraju brzmi stosunkowo dziwacznie, bo „Captain America: Pierwsze starcie”. Czemu jego pierwszy człon pozostał nienaruszony, nie mam zielonego pojęcia (podobnie zresztą było przy „Green Hornet” oraz „Green Lantern”). „The First Avenger” to też nie do końca „Pierwsze starcie”, a chyba większość widzów obeznanych z tematem nie oburzyłaby się za „Kapitana Amerykę: Pierwszego Avengera”. No cóż, są to raczej pierdoły, ale mimo wszystko zwracają na siebie uwagę – całe szczęście, że z resztą obrazu jest o niebo lepiej!
Ale zanim przejdę do recenzji właściwej, szybko streszczę kilka faktów osobom, które nie śledzą hollywoodzkich wieści na bieżąco, a ostatnie kilka lat przesiedziały w piwnicy…
AVENGER NO. 4/4
W 2008 roku do kin weszła „kolejna” superprodukcja Marvela, „Iron Man”, jednak wbrew pozorom film okazał się fantastycznym kinem akcji i rewelacyjną adaptacją komiksu, więc od razu postanowiono wskrzesić kolejną obumarłą gwiazdę wydawnictwa – zielonego giganta Hulka. Jakiś czas później do kin trafił równie udany sequel Żelaznego Człowieka, a w 2011 na naszych ekranach pojawiły się pełnometrażówki z Thorem i Kapitanem Ameryką. Wszystkie te komiksowe blockbustery mają przygotować nas na przyszłoroczną premierę mega-hiper-superhero-produkcji „The Avengers”, gdzie wymienieni siłacze będą mieli okazję połączyć siły i zmierzyć się z największym złem, jakie kiedykolwiek pojawiło się na naszej planecie… rzeżączką! A tak na serio, to nabieram wody w usta i nic Wam nie spoileruję. Ha, mam gest.
HISTORY-SCIENCE-FICTION
„Captain America” jako jedyny tegoroczny film na podstawie komiksu wzbudzał we mnie większe emocje i utrzymywał w nadziei, że interesujące zwiastuny to nie wszystko, na co stać ekipę odpowiedzialną za ten potencjalnie fantastyczny projekt. Przyznam się, że komiksu nie dane mi było przeczytać, jako że nigdy nie fascynowali mnie dziwaczni i patetyczni bohaterowie-patrioci ani – jak to było w przypadku Thora – bogowie zdegradowani do ról zwykłych superherosów. Ostatnio jednak zacząłem się mocno wciągać w klimaty history-fiction, toteż postanowiłem odłożyć na bok wszelakie uprzedzenia i podejść do obrazu z należytym mu szacunkiem. Jak się w końcu okazało, przepuszczenie takiej ilości audio-wizualnego miodku z niezgorszym scenariuszem oraz świetnie wykreowanymi postaciami graniczyłoby z czystą głupotą! Tym, co pierwsze rzuca się w oczy – prócz bardzo atrakcyjnie zmodernizowanego kombinezonu tytułowego bohatera – jest niecodzienna obsada, na którą składają się prawdziwe gwiazdy Hollywoodu: Tommy Lee Jones, Stanley Tucci, Hugo Weaving, Toby Jones, Dominic Cooper i - oczywiście - Chris Evans, który już po raz drugi w swojej karierze miał zaszczyt stać się marvelowskim superherosem (wcześniej zasłynął jako Human Torch w obu średnio udanych częściach „Fantastycznej Czwórki”). Cała ta wataha spisała się na medal i jeśli ktokolwiek sądził, że „Thor” wyróżniał się pod względem gry aktorskiej, po seansie „Kapitana” szybko zmieni zdanie. Cóż, może jedynie pan Weaving jako Red Skull był mocno przerysowany - podobnie zresztą jak wszyscy naziści w filmie - ale to już raczej wina takiej, a nie innej kreacji postaci, więc jako nieobeznany z komiksem w tej kwestii pozostanę bezstronny (choć zaznaczam, że Niemcy wydawali się tu o wiele bardziej irytujący, niż zwykle).
I’M AMERICAN…
Jako fanowi kina gangsterskiego oraz gier z cyklu „Mafia” było mi niezmiernie przyjemnie po raz kolejny odwiedzić Amerykę w latach czterdziestych. Tak, te klimaty zdecydowanie bliskie są memu sercu, toteż totalnie wkręciłem się w świetną, choć może i mocno szablonową fabułę. Steve Rogers jest młodym i ambitnym chłopakiem, który bezskutecznie próbuje zaciągnąć się do armii (widać jego umysł okazał się mało odporny na prowadzoną wówczas propagandę) - niestety z powodu wielce wątłej budowy ciała, jego szanse na wyjechanie na front są praktycznie równe zeru. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Steve napotyka niemieckiego doktora Abrahama Erskine, który postanowił sprzeciwić się hitlerowcom i dołączyć do sił aliantów, gdzie przy wsparciu armii mógł prowadzić eksperymenty w celu stworzenia „super-żołnierza” (a pomagał mu w nich nie kto inny, jak słynny Howard Stark, czyli – fanfary - ojciec Iron Mana). Jak się szybko okazuje, nasz kwiatuszek Rogers idealnie nadaje się na królika doświadczalnego i przy pomocy specjalnego oprzyrządowania oraz tajemniczego serum nabiera nielichej tężyzny i zmienia się w obrońcę sprawiedliwości, moralności oraz wszystkiego, co śliczne i pachnące – Kapitana Amerykę! Nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko ruszać do Austrii i rozpocząć kopanie nazistowskich zadków… oraz jednej czerwonej czaszki.
… NOT AMERICAN’T!
„Captain America” w moim mniemaniu dorównał geniuszowi pierwszego „Iron Mana”, bijąc jego sequel oraz „Thora” na głowę. Mamy tu prześwietne efekty specjalne oraz zapierającą dech w piersiach rozwałkę, świetnie zagranych bohaterów, a także – co mnie wielce zdziwiło – tony sympatycznego i nienachalnego humoru, którego „Thor” może mu jedynie pozazdrościć. Serio, tego roku tak bardzo uśmiałem się tylko na drugim „Kac Vegas”. Moim zdaniem ironia i pewien dystans do siebie są bardzo ważnymi elementami filmów, które posiadają nadwyżkę formy nad treścią, toteż zdecydowanie zalicza się to „Kapitanowi” na plus. Ba, mamy tu nawet świetnie wykonaną piosenkę estradową i śliczne pin-upowe dziewoje tańczące na cześć głównego bohatera – zbytnia powaga doprowadziłaby ten obraz na skraj kiczu, jednak twórcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę i nie skisili danej im szansy. Chwała im za to, bo dzięki temu mamy najlepszy blockbuster obecnych wakacji i kolejną – zaraz obok „Iron Mana” – genialną adaptację komiksu Marvela. Hail Captain!
-------------------------------------------------------------------------------- ---------------------------
+ świetna obsada, subtelny humor, drugo-wojenny klimacik, efekty specjalne i znośne 3D, prosta – acz wciągająca – historia, superbohater lejący szkopów to plus sam w sobie…
- …tym bardziej, że Niemcy byli tu przerysowani do granic; Red Skull jest zbyt „miętki” jak na nazistę; z braku laku: irytujący „polskawy” tytuł
Ocena: 88/100
---------------------------
http://cinemacabra.blog.onet.pl/