"Captain America" to obok "Super 8" blockbuster na który w tym roku czekałem najbardziej. Choć sam pomysł na ten
obrazek wydawał mi się bardzo ryzykowny, przekonałem się do niego w chwili gdy obejrzałem pierwszy teaser,
wyemitowany w trakcie przerw reklamowych, w czasie tegorocznych rozgrywek Super Bowl. Spodobała mi się ta krótka, bo
niespełna trzydziestosekundowa migawka. Wydawało mi się, że ta opowieść ma w sobie spory potencjał i jeśli zostanie
dobrze poprowadzona, może wyjść z niej fantastyczne, letnie kino. I wyszło. "Captain America: Pierwsze starcie" (nie mogę
pojąć dlaczego w pełni nie spolszczono tego tytułu) to obok tegorocznych "X-menów" zdecydowanie najlepszy blockbuster
tego roku – a nawet chyba odrobinę ciekawszy od mutantów. To film idealnie wyważony, fantastycznie nakręcony, świetnie
pomyślany. To kolejna produkcja zrealizowana na podstawie komiksu, która choć posiada elementy typowo komiksowe -
jak chociażby tajemnicze źródło energii, czy przeciwnik głównego bohater - nie wygląda na ekranie nierealnie, komiksowo,
nie sprawia wrażenia bajki.
Gdy trzeba film ten jest poważny, gdy może pozwolić sobie na lekkie rozluźnienie, bywa lekki i przyjemnie zabawny.
Prowadzony jest z niezwykłą lekkością, dystansem do samego siebie. Momentami bywa nawet całkiem wzruszający. Jest
jednocześnie widowiskowy i wielki, ale także bardzo kameralny i bliski. Potrafi się perfekcyjnie dostosować do chwili, nie
przyspieszając za bardzo, ani za nadto nie zwalniając, w scenach skupiających się wyłącznie na bohaterach i ich
rozmowach. Co ważne, nawet w chwilach gdy akcja się rozpędza, gdy na ekranie coraz więcej zaczyna się dziać, nie
zapomina o bohaterach. Nie poprzestaje na nudnym zachwycaniu się kolejnymi wybuchami i dopracowanymi w
najmniejszych szczegółach efektami specjalnymi. Korzysta z nich wyłącznie gdy są naprawdę niezbędne i robi to tak
sprawnie, że chwilami się ich nawet nie zauważa - zabójczo szczupły Evans. W tej produkcji to nie sceny akcji popędzają
historię. To z przebiegu opowieści wynikają szybsze, bardziej spektakularne sceny. Efekty są tu jedynie ładnym
dodatkiem, czymś dzięki czemu twórcy mogą pokazać niesamowite rzeczy, niezwykłe konstrukcje. Nie są podstawą i
jedynym silnym elementem tej produkcji. Są czymś naturalnym, prawie, że zwykłym.
W "Captain America" najważniejsza jest przede wszystkim interesująca historia. To ciekawa, wciągająca opowieść,
rozgrywająca się w czasach Drugiej Wojny Światowej, traktująca o młodym, szczupłym chłopaku, który tak jak większość
amerykanów chce iść na wojnę. Dla ojczyzny, dla kraju. I choć ma astmę, kłopoty ze zdrowiem, a przez swoją niewielką
wagę problemy z ustaniem na nogach, gdy wiatr mocniej zawieje, nie poddaje się w swoich staraniach. Bo choć kolejne
komisje poborowe odrzucają jego kandydaturę, jak wyrażają się lekarze: ratując tym samym jego życie, on wytrwale
próbuje u następnych. Nie chce pełnić roli chłopca do podawania złomu, chce iść na front i walczyć. Nie zabijać, a
walczyć. I jak się wkrótce okaże jest idealnym kandydatem na żołnierza, bo jak mówi Dr Erskine ma to czego nie mają
osiłki. Jako człowiek słaby fizycznie zna wagę siły. Nie przecenia jej, wie, że jest ona dodatkiem do serca, a nie podstawą.
Dlatego to właśnie on zostaje wybrany do tajnego programu, którego celem jest stworzenie armii super żołnierzy.
Ryzykowny eksperyment udaje się, Rogers nabiera niezwykłej siły i jak sam mówi staje się... wyższy.
Oprócz Rogersa bardzo dobrze wypadają tu pozostałe postaci. "Captain America" to kolejna w tym roku, bardzo mocno
obsadzona produkcja. Co nie bohater, to kolejny fantastyczny aktor i co wyróżniające, świetny akcent: niemiecki, brytyjski,
amerykański. Dlatego też idealnie się ich ogląda, a także niezwykle miło słucha. Spisali się wszyscy: i pełna klasy,
zdecydowana Peggy (mało znana Hayley Atwell), która zaczyna coś czuć do Rogersa (ze wzajemnością, co bardzo ładnie w
nienachlany sposób udało się przedstawić aktorom), i przeciwnik głównego bohatera, demoniczny Red Skull grany przez
fantastycznego Hugo Weavinga, którego głosu bym nie poznał, i sceptyczny, rzucający na prawo i lewo one-linerami
pułkownik Chester (Tommy Lee Jones), a nawet rozrywkowy Stark (Dominic Cooper), który jest w tej produkcji takim
odpowiednikiem Bondowskiego Q. Co ważne bohaterowie mają co mówić. Dialogi są nieźle napisane, nawet te bardziej
podniosłe nie dręczą specjalnie uszu. A w tych najważniejszych chwilach, kluczowych dla bohaterów momentach,
scenarzyści potrafią się powstrzymać i nie wpychać na siłę w usta bohaterów nic nie znaczących słów. Pozostaje wtedy z
nami sam obraz i konkretna sytuacja, które spisują się lepiej niż jakiekolwiek zdania.
Świetnie spisuje się w tym filmie również muzyka. To bardzo ilustracyjny soundtrack, który niestety poza filmem brzmi
niezbyt ciekawie, ale za to do akcji pasuje idealnie. Nie jest zbyt głośny, nie dominuje nad filmem, ale też słychać go przez
cały seans. Nie przepadam co prawda za kompozycjami Silvestriego, ale muszę przyznać, ze tym razem spisał się
naprawdę dobrze. Nieźle wypada w tym filmie również trójwymiar. Choć produkcja ta kręcona była jako płaski film, a
dopiero później wypukłe efekty zostały dodane w procesie konwersji obrazu, i tak wyczuwalna jest pewna głębia. Tło
znajduje się wyraźnie z tyłu, bohaterowie są trochę bliżej widza, a to co w danej chwili najistotniejsze znajduje się najbliżej,
prawie na wyciągnięcie ręki. Czasem z ekranu też coś wyskoczy, ale raczej nie za często, bo twórcy unikają całe szczęście
takich pokazowych efektów. Ważniejsza jest dla nich głębia obrazu, widoczna nawet w niewielkich scenach. Za to spory
plus, bo w tym roku mało który film sprawiał wrażenie prawdziwie trójwymiarowego. Tu kupno droższego bilet nie będzie
wyrzuceniem pieniędzy w błoto.
Co ważne choć bohater tego obrazu jest symbolem amerykańskiego patriotyzmu, choć przyodziany jest w narodowe barwy
tego kraju, film ten nie jest przy tym nadmiernie pompatyczny czy przesadnie podniosły. Flagi nie powiewają na tle
zachodzącego słońca, generałowie nie prześcigają się w kolejnych płomiennych przemowach. Nie jest to również
przesadnie optymistyczna opowieść, w której dzielni amerykańscy żołnierze (a właściwie jeden z nich) pokonują złych
nazistów, dzięki czemu udaje się im zakończyć wojnę. Całe szczęście nie. To ciekawe, ale główny bohater po udanym
eksperymencie nie staje się od razu bohaterem, nie zostaje od razu, jak pokazują skrótowo zwiastuny, Kapitanem
Ameryką. Jego droga do bohaterstwa nie jest ani tak oczywista ani tak prosta. Tuż po zabiegu, gdy jest już silny i gotowy
do walki w imieniu ojczyzny, zamiast walczyć wraz z innymi żołnierzami wyrusza w podróż po kraju jako... maskotka.
Występuje niczym małpka w objazdowym cyrku, wkładając jaskrawy kostium, występując na przedstawieniach w roli
Kapitana, które mają zachęcić obywateli do kupna obligacji. Staje się tym samym aktorem podnoszącym patriotyczne
nastroje wśród narodu. To nie żołnierze przez pierwsze miesiące patrzą na niego z podziwem, a dzieci, emocjonujące się
przedstawieniem. Bardzo nietypowa i niezwykle rozczarowująca droga do wielkości.
Takich gorzkich chwil jest w tym filmie o dziwo jeszcze więcej. Niektórym bohaterom nie udaje się przeżyć do końca, i to
nie postaciom trzecioplanowym, ale tym, którzy dla bohatera są ważni i bliscy. I choć zło uda się w końcu pokonać, co nie
jest chyba żadnym zaskoczeniem, inaczej przecież być nie mogło, to samo zakończenie tego obrazu jest dalekie od
szczęśliwego. Przynajmniej dla centralnych postaci. Naród będzie wiwatować, cieszyć się ze zwycięstwa, ale w cieniu tego
sukcesu pozostanie los postaci, dla których zwycięstwo będzie miało naprawdę gorzki smak. Bo poświęcenie na które się
zdecydują znacząco wpłynie na ich życie. Nie spodziewałem się takiej końcówki, nigdy nie przypuszczałem, że w filmie o
wielomilionowym budżecie kiedyś taką zobaczę. Tak gorzki, bardzo smutny happy end. Widać z każdym kolejnym rokiem
blockbustery coraz bardziej dorastają, coraz bardziej szanują swoich widzów, chcąc pokazać coś więcej niż tylko kilka
ładnych wybuchów. Całe szczęście historia ta trafiała w dobre ręce i z bajki o facecie ubranym we flagę, udało się nie
uczynić z niej jednej wielkiej parodii, uniknąć podniosłej niestrawnej papki, a zrealizować naprawdę porządne kino.
Niosące ze sobą jakieś myśli, mądre, zastanawiające, pozostające w pamięci.
8,5/10