Wyobraźmy sobie ze Carol to facet o imieniu Charles. Nasz Charles ma żonę i dziecko, jest około 40. Rozwodzi się. Nie chce spędzić świąt z rodziną, woli towarzystwo byłej kochanki, która jest nieustannym gościem w domu i z którą się przyjaźni mimo sprzeciwów męża. Pewnego dnia Charles poznaje w sklepie młodą Therese, która wpada mu w oko. Nie zważając na fakt, że sam jest żonaty ani na to, że Therese jest już w związku (gównianym ale jest), bez skrępowania zaczyna uwodzić dziewczynę. Stosuje wypracowane przez lata sztuczki i mechanizmy uwodziciela, używa również nimbu seksualności (Therese nigdy nie była z mężczyzną). Zaprasza kochankę do domu i przy dziecku się z nią mizia. Ostatecznie uwodzi Theresę. Gdy się okazuje, że żona z dzieckiem mają pretensje, Charles z dnia na dzień zostawia młodą kochankę, która popada w depresję i ma wrażenie, ze zawalił jej się świat. Gdy już Therese jakoś dochodzi do siebie i zaczyna żyć, Charlesowi znowu się odwidziało i wpieriod. Co byśmy pomysleli o takim facecie? Że jest manipulantem, samcem-szowinistą? Że jest egoistyczny i zasługuje na kopniak w jaja? A co myślimy o Carol? Że taka biedna i nieszczęśliwa. Bo jest kobietą. I lesbijką. I ma buzię Cate Blanchett.
Uważam, ze film zyskałby na wymowie, gdyby reżyser tak usilnie nie bronił Carol. W końcu lesbijki też bywają manipulantkami i wrednymi suczami (np dziewczyna mojej koleżanki :P). I moim skromnym zdaniem Carol powinna na koniec dostać kosza od Therese.
To będzie dosyć długie, ale mam nadzieję, że nie trzeba za to przepraszać, bo trochę to wszystko w Twojej wypowiedzi za proste. Zawsze mnie dziwią takie próby odwracania sytuacji, by wykazać rzekomy brak konsekwencji optyki, w jakiej patrzymy na poszczególne zachowania przypisywane płciom, a przez to zdemaskować jakiś zakładany relatywizm widzów, którzy jednym się zachwycają, a drugim nie.
Tak, na Charlesa patrzylibyśmy inaczej niż na Carol, albowiem Charles w tych czasach, na takim szczebelku drabiny społecznej i o takiej a nie innej orientacji oraz płci zawsze znajdowałby się w pozycji siły. Romansując z inną kobietą, nie podejmowałby ryzyka całkowitej utraty córki (bo nikt nie oskarżyłby go o wymagającą leczenia i odseparowania od dzieci chorobę psychiczną, za którą wówczas miano homoseksualizm), wylądowania na ulicy bez grosza przy duszy i społecznego ostracyzmu, który nie byłby tylko tym spod znaku niewierności, ale raczej tym spod znaku zboczenia (różnica jest tu niebagatelna). Okres powojenny w Ameryce to społeczna szachownica, na której wszystkie figury są pieczołowicie poustawiane. Nie chodzi tu o podziw dla odwagi Carol, tylko zrozumienie, że jej uczucie, noszące znamiona potrójnego mezaliansu (płci, wieku i klasy społecznej), nie jest kaprysem powodowanym nudą albo chęcią odkurzenia arsenału famme fatal.
Nie wspominając już o tym, że fabuła filmu tłumaczy, dlaczego Carol rozstaje się z Therese (żeby podjąć ostatnią próbę utrzymania kontaktów z córką) i dlaczego jednak do niej wraca (mówiąc głośno, kim jest i czego chciała, a nie chowając głowę w piasek i zasłaniając się chwilą słabości, skorzystaniem z okazji czy po prostu wielką pomyłką, której miałaby żałować), a także jak to doświadczenie wpływa na Therese (bo ją de facto uwalnia i pozwala dokończyć proces formowania własnych zawodowych i prywatnych ambicji). Dość eksplicytnie pokazuje ponadto, że związek Carol i Harge'a utrzymuje moc już wyłącznie na papierze. "Żona z dzieckiem mają pretensje" i "mizia się przy dziecku" to już skróty myślowo-fabularne, które naprawdę trudno po seansie obronić, a słowa "rozwodzi się, nie chce spędzić świąt z rodziną [...] mimo sprzeciwu męża" jest na dodatek logicznie niespójne. Siła tego filmu tkwi w detalach, na które warto być uważnym.
Uwodzenie to nie zastawianie pułapki na niewinną ofiarę, tylko obustronna gra, którą podejmuje się z kimś, kto jest w równym stopniu otwarty na bycie uwodzonym (inaczej w ogóle nie miałoby szansy powodzenia). Nie ma potrzeby odmawiania Therese podmiotowości i świadomości sytuacji, w której się znalazła. Ona również była wówczas w związku i to o wiele stabilniejszym niż ten Carol, którego zakończenie było już w zasadzie dograne i czekało na formalne dopełnienie. te szczegóły nie pozostają bez wpływu na interpretację tego, co widzimy na ekranie, a Twoje konstatacje są dość uproszczone. Nikt nie twierdzi (a przynajmniej ja niczego takiego nie widzę), że Carol i Therese to postaci charakteryzujące się nieskazitelną moralnością - ten film dlatego jest tak dobry, że nie idealizuje, doskonale w nim widać, że w przypadku starszej kobiety (która wcale nie jest biedna i nieszczęśliwa) mamy do czynienia z kimś, kto trochę już z życiem wynegocjował, podjął parę złych decyzji i kogo poczynania nie pozostają bez wpływu na bliskich, za których ponosi odpowiedzialność. Młodsza jest zaś zagubiona, jej tożsamość dopiero się na naszych oczach konstytuuje, a że również ma już kogoś obok, choć sama do końca nie wie, jak to się stało, ten ktoś będzie musiał ponieść cenę tego, kim staje się Therese.
Wszyscy robią w życiu rozmaite rzeczy, które wikłają ich w niemające szans przetrwania związki, sytuacje bez dobrego wyjścia, konflikty tragiczne itd., płyną z prądem, a w przypadku lesbijek (a zatem także kobiet) również spełniają społeczne oczekiwania, z których zerwaniem zawsze idą w parze konsekwencje, zwykle dramatyczne, dające rykoszetem ludziom obok. Wszystkie postaci jestem w stanie z łatwością na każdym etapie fabuły zrozumieć, każda ma rację - zarówno Carol, jak i Therese, a nawet Harge czy Abby. Na tym polega tragizm takich historii, na tym polega melodramatyczność udanego filmu tego gatunku. Nie na pokazaniu dwóch ideałów, którym los rzuca kłody pod nogi i przeszkadza w byciu razem.
To też trochę tak jak z korelacją rasową przy "dumie białych" i "dumie czarnych". Dlaczego gdy artykułuje ją biały człowiek, wszystkim zapala się czerwona lampka, a gdy robi to czarny, nikt nie ma z tym problemu? Przecież można to sobie odwracać w nieskończoność. A jednak nie ma między nimi znaku równości, bo manifestując tę pierwszą, musimy robić to ze świadomością historycznego obciążenia takiego konstruktu. Duma czarnych to afirmacja ich tożsamości, próba swego rodzaju dowartościowania po wiekach deptania przez jedynie słuszną dumę białych i przemocy, dosłownej i symbolicznej. Dlatego patrzymy na jedno i drugie trochę inaczej, przykładamy trochę inne standardy.
Całkowicie rozumiem Twój punkt widzenia, tak zostało też zresztą przedstawione to w filmie i taką wizję miał reżyser. Rozumiem tę optykę i rozumiem tę argumentację, nie zmienia to jednak faktu, że ja się z tym nie zgadzam. Po prostu nie uważam, by fakt bycia gejem, czarnym, kimkolwiek zresztą stanowił jakąś "okoliczność łagodzącą" dla ranienia bliskich czy zdradzania. Zresztą przykład, który podałeś, jest własnie bardzo dobry. Rasizm białych jest (słusznie) potępiany, rasizm czarnych często ignoruje się, bagatelizuje. Z kolei wszelkiego rodzaju celebrowanie kultury czarnej czy azjatyckiej nie budzi emocji, a stwierdzenie "kultura białej Europy" od razu niektórych kłuje w oczy. Nie jest prawdą, że wszystkim zapala się lampka albo nikt nie ma z tym problemu. Owszem, są osoby, którym lampka się nigdy nie zapala i takie, którym zapala się zawsze. To już zależy od podejścia do sprawy. Ostatnio widziałam dokument o KKK i kontrmanifestantach, którzy wygonili z manifestacji białą kobietę. Chciała z nimi manifestować, miała na rękach czarne dziecko, ale ją przegonili po chamsku. I to jest rasizm - nie da się ukryć. Tylko, że zaraz będzie tłumaczenie niewolnictwem itp. Rasizm powinien być tępiony w każdej formie i w każdej możliwej odsłonie. Tak samo mężowie nie powinni zdradzać żon (mężczyzna nie powinien zdradzać mężczyzny, kobieta kobiety).
Osobiście uważam, że tego rodzaju przechylenia szali są niesprawiedliwe i chciałabym, żebyśmy umieli przestać na wszystko nakładać filtr pt "jestem biednym misiem bo ktoś tam kiedyś prześladował moich ludzi". Jako kobieta np nie lubię gdy ktoś traktuje mnie pobłażliwie i dowartościowywał kiedyś gdzieś tam kobiety były dyskryminowane. Chcę być traktowana tak samo jak faceci. To samo np w relacjach historycznych - nie żywię jakiegoś poczucia wyższości nad Niemcami, nie uważam, ze powinno się traktować Polaków inaczej bo są Polakami. Tak samo z Żydami, czarnoskórymi, gejami, lesbijkami, etc. Każdego z nas obowiązuje etyka. Dlatego też uważam, że filmowi zrobiłoby lepiej, gdyby Carol nie była tak uparcie wybielana przez cały czas. Therese nikt nie wybielał i przez to jej postać jest pełniejsza.
Nie. Problem polega na tym, że aby szale wyrównać, trzeba najpierw jedną podnieść - tę, która była dotąd na dole. Jako że to proces równoczesny, w tym momencie obniżamy drugą - coś, co określamy bagażem kolonialno-kulturowym, nie daje się sprowadzić do prostego "jestem biednym misiem, bo ktoś tam kiedyś prześladował moich ludzi". To nie ma nic wspólnego z poczuciem wyższości, a redystrybucją dostępnych dotąd tylko dla określonej grupy przywilejów - na tej zasadzie działały np. od wprowadzenia biernego i aktywnego prawa wyborczego dla kobiet parytety w większości krajów Zachodniej Europy. Samo zniesienie zakazu nic by nie dało, bo większość i tak nie głosowałaby na kobiety, przekonana, że się do tego zwyczajnie nie dają. Po czasie, gdy nastąpiło pewne ogólnospołeczne uświadomienie, parytety nie były już potrzebne, dlatego je znoszono. Zrównanie ze sobą ludzi oznacza na początku pomoc tyn, którzy dotąd byli na przegranej pozycji. Co nijak nie daje etycznej taryfy ulgowej, tylko w przypadku filmu pokazuje zupełnie inne ryzyko, jakie ponosi ktoś, kto odstaje od społecznych norm. W pierwszej kolejności Carol skrzywdziła Harge'a i siebie, wychodząc za niego za mąż. Ale kiedy usiłuje z tego (od dawna już martwego) układu wyjść, on odbiera jej to, co ma najdroższego - córkę. Czy o jego zachowaniu możemy mówić jako o moralnym?
Poza tym Twoja odpowiedź dotyczyła wyłącznie kwestii pozafilmowych i nie miała żadnego punktu odniesienia w fabule, którą w pierwszej wypowiedzi znacząco uprościłaś, np. do narysowania granicy zdrady na podpisaniu papierów rozwodowych (książka, na podstawie której powstał film, rzuca więcej światła na związek Carol i Harge'a, np. wyciągając na światło dzienne również jego niewierność). Gdzie jest to wybielanie Carol? Harge z pewnością nie jest tu demonizowany i można z nim sympatyzować, wszyscy mają tu coś za uszami, na czym polega - powtórzę się - geniusz tej produkcji.
Nie chodziło mi o wybielanie na tle Harge'a, który był postacią bardzo negatywnie pokazaną. Jak zresztą wszyscy mężczyźni w tej produkcji, bo ani jeden nie był w porządku. Opisywałam swoje odczucia, moze i pozafilmowe, ale miałam wrażenie, ze reżyser próbuje pokazać Carol troszkę jako takiego biednego misia. Te sarnie spojrzenia Cate Blanchett, to trzymanie się za rączki, otoczenie zabawek, łza spływająca powoli po twarzy... Że chciałby bym jej współczuła. A ja jakoś nie umiem. Moze ten film nie jest dla mnie po prostu. Ale nie musi :)
No i dziękuję za poziom rozmowy. Spowiedziałam się, ze dostanę bęcki.
Rzadko tu ostatnio można porozmawiać na poziomie, a ja również czasem daję się ponieść emocjom, ale "Carol" bronię tu jak lwica, bo to dla mnie film kompletny (nic bym w nim nie zmieniła, ale za to daję zwykle "tylko" 9), fabularnie, warsztatowo i estetycznie spełniony, ale ponadto poruszył jakieś moje wewnętrzne, najczulsze struny (a za to już dodatkowe +1). Percepcja jest wybitnie subiektywna, dlatego nie wszyscy zachwycamy się tym samym, do każdego seansu zasiadamy z własnym bagażem doświadczeń. Dlatego mogłabym dalej, ale po co. :) Pozdrowienia
Ze strony filmowej ja osobiście bym trochę to przyspieszyła. Bo też to tempo melancholijne jest niemoje. Ale to już nie jest zastrzeżenie - po prostu każdy ma inny gust w tej materii.
Tempo było wolne, cobyśmy dostrzegli każdy, nawet najsubtelniejszy gest Carol, odrobinę zbyt długo trwający śmiech, utrzymane lub odwrócone spojrzenie, rozmowy, które się nie kleją, bo nie można skorzystać z języka, który wyrażałby to, co się rodzi i który by nie zawodził, te niedopowiedzenia, wszystkie narracyjne pęknięcia - tak, być może to film dla nudziarzy, ja sama na co dzień lubię tempo zmienne (jak uwodzą np. w niedawnej "Służącej" Park Chan-Wooka) ale jakże to się tu wybornie kontempluje! O kompletności mówię też w kontekście bycia ekranizacją - w tekście źródłowym wszystko obserwujemy oczami Therese, Carol jest zaś tylko obiektem pożądania, co wiąże się z mnóstwem idealizacji oraz odwrotnie - demonizacji. W filmie staje się człowiekiem z krwi i kości, zyskuje własną perspektywę. To się Haynesowi (oraz Nagy, która napisała scenariusz) wspaniale udało.
Właśnie może dlatego mnie drażniło, bo niezależnie od wszystkiego zawsze skupiam się ogromnie na takich szczegółach i tu miałam poczucie, ze ktoś mówi do mnie w zwolnionym tempie, jak lektorzy na kasetach do nauki języka :D
A z tym, co mówisz o Carol - mi się wydaje, ze sporo z tego, jak opisujesz jej pokazanie, w filmie jednak zostało. Aczkolwiek nie czytałam książki. Warto?
Zostało, bo film - choć parę elementów wobec książki zmienia (poza "uczłowieczeniem" samej Carol i spojrzeniu na tę historię także jej oczami, o czym wyżej wspominałam, również np. profesję Therese - ale to była jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęto w trakcie jej przenoszenia na ekran - w powieści Belivet jest scenografką, tymczasem kadry, w których chwytana jest Carol w filmie, zagrały o niebo lepiej niż jakakolwiek scenografia mogłaby to zrobić, przez tę pasję wyraża się przecież także jej uczucie do starszej kobiety), jest jej niezwykle wierny - nie przeinacza, co najwyżej parę elementów pomija (Sarah Paulson grająca Abby skarżyła się w wywiadach, że w ostatecznej produkcji odpadła np. scena jej pierwszej rozmowy z Therese w domu Carol, która rzuca pewne światło na jej stosunek do niej później, gdy przywozi ją z powrotem samochodem, gdy Carol znika - choć ja nie odniosłam takiego wrażenienia, Paulson twierdzi, że widzowie mogą myśleć, iż Abby faktycznie nienawidzi Therese z powodu własnej miłości do Carol), ale odbywa się to bez większej trudności dla zrozumienia fabuły.
O tym, czy warto przeczytać "Price of Salt (taki był pierwszy tytuł)/Carol", świadczy choćby to, że powieści Patricii Highsmith należą do klasyki literatury amerykańskiej, a "Strangers on a Train" Hitchcocka i "Utalentowany Pan Ripley" Clementa oraz Mingheliego to również filmy na podstawie jej książek. "Carol" jest romansem, który ma w sobie bardzo dużo z dobrego kryminału (bo takie też Highsmith głównie pisała) - pierwszoosobowa narracja (z perspektywy Therese) trzyma w napięciu właśnie dlatego, że przypomina trochę mechanizm pracy umysłu przestępcy: analizowanie każdego szczegółu, nadwrażliwość i wyczulenie na najmniejszy gest, ekscytacja towarzysząca pierwszemu w życiu przekraczaniu rozmaitych granic, a wszystko przecież niejako naprawdę w perspektywie kryminału, jaki może jej zafundować romans z inną kobietą. Taka trochę powieść inicjacyjna, pozbawiona wszelkich znamion tzw. literatury kobiecej, która obfituje w jakieś pościelowo-sentymentalne fragmenty i przedłużające się opisy wątpliwości. Pierwsze tłumaczenie wydane przez Bibliotekę Diogenesa pozostawia wiele do życzenia (albo się już po prostu zdezaktualizowało, ma taką śmieszną manierę korzystania z angielskich zapożyczeń - ale i tak mam doń sentyment, bo to był mój pierwszy kontakt z "Carol" w ogóle, jeszcze przed premierą filmu), ale to z zeszłego roku Noir sur Blanc z Blanchett na okładce jest już dużo lepsze, choć oczywiście najlepiej czytać w oryginale. ;) Zatem tak, książkę bardzo polecam.
Heh, no to będę na nią polować w takim razie. Studia nauczyły mnie, że sam fakt bycia klasykiem nie gwarantuje, że książka mi się spodoba ;) - ale skoro mówisz, że nie jest to typowy romans, to dołączę do swojej listy. I też wolę generalnie wszystko co się da czytać w oryginale. Takie małe zboczenie literackie.