Kto to w ogóle montował? W ogóle ten film jest słabą zrzynką z "Jeźdźca znikąd" George'a Stevensa (notabene jeden z moich ulubionych klasycznych westernów). Postacie Alana Ladda i Van Heflina z tamtego dzieła zostały tu zbite w jednego bohatera, który chce skończyć swój żywot rewolwerowca, a zarazem stać się kochającym mężem i ojcem. Jednak musi pokazać rodzinie, że się zmienił, aby ta go zaakceptowała. A tymczasem bandyci prześladują osadników i tytułowy Clint wychodzi na parówę, ponieważ nie może chwycić za broń. Niektóre sceny to wręcz kalka tych z "Jeźdźca znikąd" ale tutaj są one o wiele gorsze. Aktorzy są raczej słabi, a dzieciak jest niesamowicie irytujący. Muzyka sobie jakoś tam pobrzękuje, jednak szybko się o niej zapomina. Bardziej to wygląda jak c-klasowy amerykański western niż spaghetti, a ponadto dialogi pisane na kolanie. Całość jest nijaka, wyreżyserowana bez polotu i fantazji. A jeśli chodzi o montaż, to opadają nie tylko ręce, lecz dosłownie wszystko. 2/10 z miłosierdzia