Film Johna Carpentera jest jednym z najlepszych przedstawicieli popularnego w tamtym okresie gatunku: horroru science-fiction, w którym odizolowana od świata garstka ludzi musi stawić czoła nie tylko wrogo nastawionemu przybyszowi z kosmos, ale także własnemu strachowi.
Film posiada naprawdę bardzo dużo zalet: począwszy od umiejscowienia akcji na złowrogiej, śnieżnej pustyni, dzięki czemu jeszcze bardziej podkreślone zostaje osamotnienie i beznadziejne położenie bohaterów. Film zaczyna się stosunkowo spokojnie: tajemniczy Norwegowie strzelają z helikoptera do biegającego po śniegu psa, a nieświadomi tego, co się dzieje Amerykanie zabijają Norwegów. I właśnie od tego momentu atmosfera zaczyna z minuty na minutę gęstnieć, niepokój wkrada się nie tylko w poczynania bohaterów, ale przede wszystkim udziela się widzowi. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, że wśród nich jest złowrogi obcy, który może przybierać postać dowolnej istoty. W końcu bohaterowie skazani na beznadziejną walkę z „obcym”, w której ich jedyną bronią jest miotacz ognia, zaczynają również między sobą toczyć bezwzględną walkę o przetrwanie, a początkowa solidarność przeradza się w narastającą nieufność i wrogość. Nastrój grozy i wszechobecnego zagrożenia, przed którym zdaje się nie ma ucieczki, potęguje znakomita muzyka Morricone, przy której widzowi aż ciarki przechodzą po plecach. Ponadto na uwagę zasługuje bardzo dobre aktorstwo i świetne efekty specjalne.
„Coś” jest na pewno jednym z najbardziej przerażających horrorów w historii kina, i do „obiadu” raczej go nie polecam, bo niektóre sceny naprawdę mogą przyprawić o wymioty (np. scena, gdy doktor robi elektrowstrząsy). 8,5/10