Problemem nie jest specyficzny, depresyjny klimat, typowy dla Coenów.
Problemem nie jest surowy obraz, przygnębiająca kolorystyka.
Problemem nie są też pozostali bohaterowie, całkiem ciekawie zarysowani.
Problemem nie jest muzyka, scenariusz, czy tempo fabuły, z założenia powolne.
To mocne strony.
Problemem tego filmu jest główny bohater, który, w moim subiektywnym odczuciu, nie wzbudza empatii i po prostu trudno go polubić, o utożsamianiu się z nim nie wspominając. Irytujące jest przyglądanie się niesympatycznemu, po prostu, facetowi, zabijającemu swoją beznamiętną osobowością nastrój w każdym pomieszczeniu, w którym się znajduje. Trudno mi współczuć bohaterowi, który nie potrafi zrobić efektywnego kroku życiowego ani w jedną, ani w drugą, który, mimo trudnej rzeczywistości znalezienia zatrudnienia w swojej artystycznej branży, dostając, marną bo marną, ale zawsze, ofertę grania chociażby na tyłach zespołu, nie przyjmuje oczywiście oferty tylko jęczy tak, jak jęczał wcześniej i wraca okupować znowu tych samych i kolejnych znajomych i nieznajomych po chałupach. Nie można było wyczuć, że jemu naprawdę zależy na grze, nawet w nie do końca idealnej dla siebie konfiguracji, mimo, iż przecież był bezdomny, nie miał co jeść, ale wybrzydzał. Wybrzydzał czymś, co znacząco poprawiłoby jego sytuację. Rozumiem, że co rusz spotyka go rozczarowanie, rozumiem, że duma nie pozwala mu nie stać w pierwszej linii na scenie, nie on jeden jednak w życiu ma ciężko, a swoimi minami i zachowaniem tylko prowokował, by ktoś go w końcu "wyprostował', delikatnie mówiąc. Trudno było mi nawet mu współczuć straty starego kompana, bez którego nie potrafił osiągnąć absolutnie nic. Tak jest w życiu, raz z góry, raz pod górę. Co gorsza, nie było w nim nawet odrobiny wdzięczności ludziom, którzy go przyjmowali w swe progi, czy nocowali. W takim położeniu, w jakim się znajdował, wypadałoby zweryfikować swoje oczekiwania i postarać się dostosować do sytuacji, co wcale nie obniżyłoby jego wartości jako człowieka, jak i muzyka, wręcz przeciwnie, pokazałoby, że nie musi tkwić dalej w beznadziejności.
Lubię takie kino, z przyjemnością oglądam kameralne obrazy, również nakręcone przez wspomnianych braci, ale irytacja i niesmak, bijące z ekranu za sprawą owego Davisa, nie pozwala mi wyżej ocenić tego filmu.
Bohater również mnie nie zachwycił. Na początku wydawał mi się tak butny. Postawa w stylu " nic mi w życiu nie wychodzi, ale to nie moja wina tylko tego pie*****go świata" I ogólnie, atmosfera wokół niego taka ciężka (w sumie, nie ma się czego dziwić).
Ale o dziwo, wróciłam do tego filmu, ponieważ muzyka jest wspaniała. Takie moje klimaty, to fakt. Ale już piosenka Justina Timberlake'a ( kto by się tego po nim spodziewał-jak najbardziej pozytywnie mnie zaskoczył) oraz Carey Mulligan- no po prostu cudeńko! Nie mogę się od nie uwolnić. Pozostałe piosenki, również zachwycają i to jest najlepsze w tym filmie. Wpasowane dokładnie w każdą cenę.
Jak przez cały film bohater mnie porządnie irytował tak w scenie, gdy śpiewa tę przejmującą balladę o królowej Jane i ten cały producent, czy kimkolwiek ten człowiek jest, mówi mu, że nie widzi w tym kasy, mam ochotę krzyknąć- JAK TO?. Ale jak ktoś już napisał w poprzednim wątku- czasy Dylana były całkowicie inne niż teraz. Wtedy właśnie współczuje mu z całego serca. Bo nie może żyć z tego co kocha najbardziej.
Dla mnie w fimie zabrakło tego emocjonalnego wyczucia, wszystko było takie obojętne, nijakie, więcej do powiedzenia miały postacie epizodyczne-Goodman przyćmił pozostałych swoją krótką grą, a postawa główego bohatera była dla mnie niezrozumiała. Warsztat filmowy był niezły ale historia opowiedziana już słabsza. Może tak miało być:)
Z początku też dawałem mu szansę, skoro wszyscy i wszystko są "przeciwko niemu", to jeszcze bardziej to go zdeterminuje do działania. Nadal nie rozumiem do końca jego postawy, ale, powiedzmy, zrzucam to na karb "artystycznego nieładu".
To prawda, muzyka to jeden z największych atutów tego filmu. Nie jestem zwolennikiem twórczości muzycznej Timberlake'a, ale w każdym filmie, w którym dane mi było go oglądać, sprawdza się doskonale - zdecydowanie na plus. Carey Mulligan jak zwykle urocza, chociaż akurat w wypadku tej roli to dwuznaczne określenie, natomiast muszę się zgodzić, że wspólne wykonanie piosnek w trio z Timberlakiem i tym trzecim muzykiem miało wyjątkowy klimat i czar.
Wszystkie postacie w filmie wyraziste, przekonujące. Wszystkie, poza tym naszym nieszczęsnym Davisem.
Z całej tej historii powinniśmy chyba wynieść pewną pokorę. Musimy liczyć się z tym, że nie zawsze będziemy mogli żyć z tego, co najbardziej kochamy, co wcale nie nie jest przeszkodą w hobbystycznym oddawaniu się swoim pasjom. Niepowodzenia jednak, nie zwalniają nas w żadnym wypadku z odpowiedzialności za swoje życie, ani nie usprawiedliwiają aroganckiego "wszystko mi się należy" zachowania.
Pięknie napisane ... znów:) A i Tadzio3 również poruszył ciekawą kwestię, nad którą też trochę się głowiłem.
Troszeczkę nie rozumiem tego zarzutu. Wadą główną jest postawa głównego bohatera, który nie budzi empatii? A może tak miało być? To dobry film charakteryzuje się tym, że bohater jest dobry, sympatyczny i go łatwo go zrozumieć?
Może jestem inny, ale mnie intrygują filmy, w których bohater nie jest typową przykładną osobą, a dosyć niejednoznaczną i często trudno go zrozumieć. To właśnie dzięki temu ten film został w mojej pamięci. Zastanawiam się nad poczynaniami bohatera i to jak mógły potoczyć się jego dalsze losy.
Ogólnie rzecz biorąc o klasie filmu nie powinno decydować to, czy daje nam się współczuć bohaterowi. Ja nie współczułem, ale to nie obniżyło oceny tego filmu, a może wprost przeciwnie. Jeżeli mnie Dave zirytował to dobrze, bo oznacza to, że wzbudził jakieś emocje. Nie muszą być pozytywne, ważne, że są.
Nie mniej jednak ocena jak każda inna, również Twoja jest interesująca.
Pewnie tak miało być, ba, to wysoce prawdopodobne, że bohater nie miał budzić prostych emocji. Wielokrotnie w filmach mieliśmy za głównych bohaterów przestępców, oszustów i złodziei, z którymi jednak, w pewien sposób, "trzymaliśmy sztamę", którzy nawet w zawiły sposób do nas docierali. Z chęcią przyglądam się zmaganiom bohaterom, znajdującym się skomplikowanych sytuacjach, błądzących, kroczących przez życie wbrew oczekiwaniom i rozsądkowi, ale chciałbym wierzyć, że ma to jakąś logikę, a przynajmniej żeby oni sami w to wierzyli. A w tym wypadku tego nie czułem, nie czułem przywiązania do postaci, w końcu obecnej nieustannie na ekranie, nie czułem jej determinacji. Ostatecznie muszę przyznać rację - film lawiruje na całej skali skrajnych emocji, dlatego w mojej skali plasuje się po środku.
Przyznam rację, że często dziwiły mnie zachowania bohatera. Małą wadą może być jedynie to, że trochę za mało o nim wiemy. Coś tam w trakcie filmu się dowiadujemy, ale mimo wszystko pozostał osobą nieodgadnioną. Żadnej sympatii mojej nie zdobył, ale nie stało się to moim zmartwieniem, gdyż film oceniłem jako historię i ukazanie jej, a nie tego czy dało mi się zrozumieć bohatera.
Myślisz, że ludzie zawsze wierzą w to co robią? Nie mają chwil zwątpienia? Może właśnie to było przedmiotem filmu? Problem w tym, że gdy wątpi ktoś kto idzie pod prąd to jego wędrówka staje się non-sensem. I chyba właśnie zrecenzowałeś ten non-sens :-).
Te właśnie zarzuty pod adresem filmu, a ściślej głównego bohatera, sprawiają, że film zaintrygował mnie i zostanie w mojej pamięci - co już bardzo ładnie napisał tadzio3. I właśnie ta cała irracjonalność i takie rozmemłanie, postawa Piotrusia Pana i aroganta ujęła mnie w tytułowym Davisie.
Davis jest wyjęty z rzeczywistości na dwójnasób: po pierwsze widzę osobę, którą mógłbym zobaczyć w autobusie i dzięki temu jest mi bliska, bo jest zwyczajnym człowiekiem, którego trudno jednoznacznie opisać. Gombrowicz chwalił swój stan zawieszenia pomiędzy wyrazistościami, pomiędzy czarnym a białym. I taki jest Davis: taki szary, z głęboką psychiką, której, niestety, a może i stety, do końca nie odkrywamy. Człowiek bez metek. Z drugiej strony ostatnią rzeczą, o której myśli Davis, jest właśnie rzeczywistość, więc można chyba powiedzieć, że jednocześnie jest z niej wyciągnięty(to co wyżej) i w niej nieobecny.
Co więcej, to fantastyczna rola Isaaca! Wszyscy, może oprócz Godmana(irytował mnie troszkę, ale to było jego zadaniem). Cała obsada stanęła na wysokości zadania, podobnie jak operator - zdjęcia kota są popisem. Film jest ciekawą alternatywą dla kina rozrywkowego. Nie bawi, lecz intryguje - i ten czasownik wydaje mi się być najodpowiedniejszy.
Doceniam zdanie Kalibrowego, bo można i tak odebrać ten film. Ja jestem urzeczony, lubię takie niedopowiedzianą sztukę, szarego człowieka a nie kolejnego bohatera :)
Bardzo trafnie to opisałeś, mogę się pod tym podpisać. Absolutnie moim zarzutem nie jest ukazanie postaci szarego człowieka, takiego, jakiego można spotkać w autobusie, czy na ulicy. Posłużę się pewnym przykładem. Ja, Ty, każdy w tym temacie ma grono znajomych i przyjaciół, z których może wyłonić osobę mniej lub bardziej pasującą charakterem do Davisa (niekoniecznie bezdomną). Taki człowiek raczej nie zaintrygowałby nas w znaczeniu takim, że skłoniłby do zadumy, wolelibyśmy mu raczej pomóc albo popchnąć do działania, o ile oczywiście wyrażałby taką wolę. Nocowalibyśmy go, zapraszali na posiłek, ale w dłuższej perspektywie budziłby w nas pogardę, gdyby odrzucał oferty zatrudnienia I wykorzystywał bezlitośnie naszą gościnność, bez widoku na poprawę bytu, tkwiący w monotonii Jeżeli sfilmowalibyśmy taką zwykłą historię naszego irytującego znajomego, czy chcielibyśmy to oglądać na ekranie? Czy skłaniałby nas do filozoficznych przemyśleń?
Mówisz, że nie zaintrygowałby nas taki Davis... Mnie raczej tak. Może to jest moja osobliwość, ale uważam, że najwięcej do powiedzenia mają dziwacy i ich bardzo chętnie słucham. I pewnie masz rację, że po pewnym czasie byłby dla mnie ciężarem, ale mimo to, jeśli jest tam gdzieś w Krakowie taki Davis, to śmiało, udzielę swojej kanapy.
Zafon napisał w książce Cień Wiatru: w książkach widzimy odbicie naszej duszy(okropna parafraza). Z filmem, w ogóle sztuką, jest podobnie, choć również uważam, że sztuka nie tylko wyciąga co w nas głęboka ukryte, ale też tworzy nowe. I to co napisał niżej niedzielny ogladacz jest czymś pod czym chętnie się podpiszę: odnalazłem w nim cząstkę siebie i dlatego cenię ten film i tego bohatera. Ponadto inne wnioski jego autorstwa są niezwykle trafne.
A ja... się z bohaterem utożsamiłem... Tylko trochę, ale jednak.
Nie jestem muzykiem, mam gdzie mieszkać, właściwie nawet mam z czego żyć.
Ale ten film jest o bohaterze, dla którego praca jest pasją i przekleństwem. Tu odnalazłem wątek spójny ze sobą.
Gdzieś tam w innych miejscach utożsamiam się trochę bardziej lub mniej, ale mamy tu historię człowieka, który pragnie żyć swoimi marzeniami. Spójrzcie z jakim trudem decyduje się na pracę na morzu. Dla mnie praca na statku to metafora życia, w którym ktoś decyduje za nas. Gdzie nawet uciec nie można, można tylko trwać. Bohater ucieka od takiego sposobu życia, nawet jeśli oznacza to dla niego niski standard życia. On chce robić swoje, nawet jeśli zdaniem świata nie jest w tym doskonały. Ale w tym odnajduje siebie. Jednak dźwiganie odpowiedzialności za swoje życie jest bardzo ciężkie, dlatego patrzymy na człowieka zmęczonego. Dziecko to zderzenie marzeń, własnych wyobrażeń na temat swojego idealnego świata z rzeczywistością. Dalej, dłuższą chwilę wahał się zanim zatrzasnął drzwi samochodu... Może toczył walkę między tym co powinien, a tym co jest w stanie? Dla mnie to jeden z tych dramatycznych obrazów w tym filmie.
Łatwo powiedzieć, że jego postawa jest cyniczna, nie wzbudza sympatii, niczym się nie przejmuje, ale... Jak dla mnie, bohater toczy wyniszczającą go walkę. Na ekranie widziałem człowieka, który chciałby połączyć realizację siebie ze spełnieniem społecznych powinności. Który dochodzi do wniosku, że świat nie potrzebuje jego, tego kim jest, tego co robi. Dla ambitnej osoby to bardzo trudne. Możemy się domyślać, że być może jego zawodowy partner miał podobne rozterki...