O, pozytywne zaskoczenie, po tylu złych "nowych Allenach", którymi ten reżyser raczy nas od jakichś 10 lat. Toż to prawie stary New-York-Allen! Jeszcze gdyby zamiast tego dziadka był Woody we własnej osobie, byłabym chyba całkowicie kontenta. Od razu przypomniały mi się "Zbrodnie i wykroczenia" i ten przepiękny motyw, gdy filozof przez lata opiewający piękno życia popełnia samobójstwo - tutaj stary zgryźliwy tetryk nienawidzący wszystkich i wszystkiego... no właśnie: opiewa piękno życia i miłości. I czy też uważacie, że trzeba aż rzucić się z okna, by wpaść na prawdziwą miłość?
A jednak Allen jeszcze potrafi.
Allen niestety teraz tylko to potrafi. Ja wcale nie narzekam, calkiem zabawne i pouczające. Kiedyś filmy Woodego były filmami, dziś są psychoterapią pozwalającą reżyserowi oswajać się ze śmiercią, przemijaniem i własnymi słabościami. Film o tyle interesujący, że przypomina spowiedź reżysera. Co ja gadam... jest spowiedzią. Może jeszcze kiedyś Woody odważy się zrobić film nie o sobie, a o innych ludziach, może bardzo innych od siebie. Ciekawe, czy odnalazł by się w takim filmowym świecie.