Przez cały seans nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oglądam kino bardziej familijne, niż traktujące o komiksowych superbohaterach. Relacje między bohaterami nie są traktowane wyłącznie jako dodatek do efektownego mordobicia jak to czasami bywa w tego typu produkcjach. Mocno wyeksponowane jest rodzinne wsparcie, lojalność, przyjaźń i z drugiej strony to, do czego może prowadzić odrzucenie. Efektowne mordobicie trzeba przyznać zresztą nie było zbyt efektowne - sceny walki zarówno te o władzę na wodospadzie jak i pomiędzy Panterą a kuzynem nie porywały choreografią, a plemienna bitwa w dużej mierze ograniczała się do dźgania dzidami i tratowania bojowymi nosorożcami.
Główny bohater jak to w bajkach bywa jest szlachetny, odważny, z pokorą przyjmuje ciężar władzy i pozwala sobie na wątpliwości. Dobrze zachowano proporcje w postaci porzuconego na pastwę getta kuzyna - ma słuszne poczucie krzywdy, rzuca trafne hasła o wygodnictwie i zachowawczości Wakandy, a jednocześnie nie ma cienia wątpliwości, że jego działania są moralnie złe. Ciężar bycia stuprocentowym złolem bierze na siebie Serkis i robi to dla odmiany w uroczo groteskowym stylu.
Wakanda jako kraina mlekiem i miodem płynąca jest bardzo miła dla oka, ale rodzi też pytania - dlaczego taki zaawansowany technologicznie kraj ma w tyle resztę biednego kontynentu? Bohaterowie próbują sobie odpowiedzieć na to pytanie i w ramach rekompensaty za rodzinnego trupa w szafie powoli otwierają się na pomoc czarnym braciom. W Stanach Zjednoczonych. Bo najwyraźniej czarni w Stanach mają gorzej niż ci w Afryce co to nie mają dostępu do wody, elektryczności, edukacji i opieki medycznej. Ja rozumiem, że chodzi tutaj o getto kuzyna, ale jakby dla równowagi pokazali jakieś działanie na rzecz sąsiadów efekt nie byłby tak "amerykocentryczny". Jednak to tylko niuans odczuwalny tym bardziej, że film przez te wszystkie nawiązania do afrykańskich kultur pokazuje, że wysoko rozwinięta cywilizacja nie musi koniecznie się amerykanizować/europeizować ;)