Oto młoda, naiwna, szlachetna duszyczka trafia do zepsutego świata wielkich, potężnych, pięknych i bogatych. Początkowo zdaje się trzymać własnych ideałów, lecz stopniowo blask i przepych, a przede wszystkich możliwości, jakie oferuje, coraz bardziej kuszą niedoświadczoną osóbkę. Brak doświadczenia sprawia, że staje się łatwą ofiarą. Raz złapawszy się na haczyk, ślepo prze do przodu, paląc za sobą wszystko. W pewnym momencie przychodzi jednak opamiętanie i nagle okazuje się, że pieniądze to nie wszystko.
Taaa.
Nic nowego. Bajeczka to znana i tym razem nawet niezbyt zajmująca. Sam film przypomina raczej "Seks w wielkim mieście" (to pewnie przez reżysera) niż obraz kinowy. Wielką siłą, która sprawia, że "Diabeł ubiera się u Prady" ogląda się z niejaką przyjemnością są cięte wypowiedzi Mirandy i Meryl Streep, która Mirandę odgrywa. Aktorka po prostu lśni w tej roli. To z jakim darem potrafi obrażać innych i jak nagle, na chwilę ukazuje inne "ja", kiedy maska opada. Strzep po mistrzowsku wygrywa każdą scenę! Niestety przez to cała reszta wypada blado. Nawet Hatheway zdaje się być tylko cieniem i to wcale nie takim ładnym. O wiele lepiej wyglądała (i grała) w "Brokeback Mountain".
"Diabeł ubiera się u Prady" okazał się przeciętną komedyjką, która śmieszy dzięki Strzep i jej kąśliwym uwagom. To wystarcza na dobrą zabawę przez dwie godziny, ale zastanawiam się ile osób będzie o filmie pamiętało za rok.