Zapowiedź wejścia na ekrany „Dirty Dancing 2” nie przyspieszała mojego tętna, ponieważ pierwsza część była w moim przypadku tylko chwilowym zauroczeniem, które dawno przeminęło. Do obejrzenia dwójki zachęciła mnie prasowa notka, w której określono ten film jako przyjemne wypełnienie letniego wieczoru. Nie zaprzeczę, że może nim być, ale raczej dla widza, który nie zna pierwszej części, ponieważ temu, kto ją pamięta trudno jest uwolnić się od silnego wrażenia „deja vu”. Poza relokalizacją oraz nienachalnymi – thanx God – wtrętami odnośnie narastania rewolucyjnych nastrojów wśród Kubańczyków, nie ma w opowiedzianej historii niczego, co odróżniłoby „Havana Nights” od jedynki. W zasadzie nie mam nic przeciwko korzystaniu ze sprawdzonych fabuł - o ile jest ono twórcze, a nie tylko odtwórcze. Jednak przyjmując założenie, iż w przypadku „Havana Nights” wcale nie chodziło o oryginalność, a właśnie o odtworzenie po latach atmosfery „Dirty Dancing”, nie skrzywdzi się – jak sądzę - tego filmu. Jednak nie mogę nie dodać przy okazji, że w mojej opinii „Havana Nights” ma się do pierwowzoru, jak danie odgrzane w mikrofali do świeżo przyrządzonej potrawy – smak jest uboższy i aromat dużo mniej intensywny.