No tak, łyżeczki nie ma jak głosi niejaki "Matrix", ale są za to wilkołaki (?). Mam do nich słabość - po "Towarzystwie wilków" Jordana i "Wilku" Nicholsa, a nawet "Skowycie" Joe Dantego, którego specjalnie nie cenię. W każdym razie, wilkołak pęta się od zawsze po mojej wyobraźni. Niestety, "Dog Soldiers" nie dokładają nic nowego do obrazu werewolfa zakorzenionego w mojej głowie. Wielkie, mocne, krwiożercze bydlę, które uaktywnia się, gdy księżyc stoi w pełni i tylko srebro może może je unieszkodliwić. A jednak, nieźle się ogląda ten film, choć i Ryan, i panienka, która znienacka pojawia się w środku lasu są z miejsca nazbyt podejrzani. Ale mniejsza o to, bo sytuacja osaczenia jest dla mnie zawsze ekscytująca - dlatego czekałam z niepokojem na to, kto przetrwa noc. I na to, kto znienacka wyszczerzy zębiska, bo jak wiadomo "wilkołactwo" jest zaraźliwe. Nienowy pomysł niestety, ale zgrabnie wykorzystany w relacji pomiędzy ... a ..., ponieważ paradoksalnie w tej właśnie sytuacji ujawniają się fajne, ludzkie emocje. Niejeden widz stwierdzi pewnie, że tym filmem rządzi bardzo uproszczona psychologia. Pewnie tak, ale w końcu nie o realizm psychologiczny tu chodzi, ale o chwilę zawieszenia myśli "between myth and reality". I o mrowienie na karku, bo coś "lives in the shadows". Choć stwierdzam za Cooperem, że nie jest tak łatwo mnie przestraszyć, to "Dog Soldiers" momentami zmusił mnie do wstrzymania oddechu. Lubię to, I like it a lot.