"Dom latających sztyletów" jest specyficznym filmem, który im dłuzej trwa tym jest lepszy i bardziej wciąga.
Na samym początku miałem wrażenie, ze reżyser "Hero" spoczął na laurach i tym razem pokaże nam wyłączie piekne obrazki. Pierwsze sceny wygladają na udawane. Wszystko jest jakieś takie..... dziwne. Występ goni występ, walka walkę. Latające ziarenka fasoli są przesadzone i po prostu denerwują. Wiem, że w Chińskich filmach, szczególnie takich, wiele rzeczy jest umownych ale bez przesady!
Całe szczęście po około pół godzinie pokazów akcja zaczyna się rozwijać. Poznajemy nowych bohaterów, i dajemy się - przynajmniej ja - porwać historii. Reżyser wprowadza kilka zwrotów akcji, kolejne walki, a wszystko kręci się wokół najbardziej popularnego tematu kina - czyli miłosci. I pomimo, że ta historia jest stara jak świat, to ogląda się ją wyśmienicie.
Pokazując nam bohaterów Yimou Zhang wprowadza nas w magiczny swiat i od tej pory latający wojownicy czy sztylety już nie rażą. Są one czyms normalnym. A początkowa zabawa w echo, która powtarza się prawie na samym końcu filmu, nabiera sensu.
"Dom..." jest pięknym wizualnym pokazem, rewelacyjnie sfotografowanym i opatrzonym fantastyczną muzyką. Kolejne sceny akcji - doprowadzone do niesamowitej perfekcji- są coraz to ciekawsze. Sceny walki z żolnierzami na koniach, czy w lesie bambusowym rzucaja na kolana.
Całe szczęście Yimou Zhang nie zapomina o wolniejszych momentach i nie skupia się tylko na "pokazówkach". Te skromne, małe sceny są naprawdę przesycone emocjami, fantastycznie sfotografowane, niosące niesamowity ładunek emocji i uczuć.
Najciekawsze jest to, ze "Dom..." jest filmem bardzo smutnym, pozostawiającym widza w głębokiej zadumie. Po dwóch godzinach pięknych ujęć Yimou Zhang nie oferuje nam happy endu. Ale jednocześnie nie dobija nas. Ostatnia scena kończy się jakby za szybko. Za szybko nadchodzi czerń a potem napisy. Film się kończy ale bohaterowie pozostają z nami....
9/10