Około dziesięć lat temu Eli Roth zaręczał widzom, że weźmie do poprawki „Lunapark” Tobiego Hoopera i nakręci jego remake. Niektórzy potraktowali te słowa jak groźbę… Dekadę później śmiało można powiedzieć, że plany Rotha spaliły na panewce, choć powstał inny projekt, o podobnie karnawałowym wydźwięku: „Haunt”, w Polsce szykowany do wydania pod tytułem „Dom strachów”. W obu filmach grupa nastolatków próbuje uciec ze szczelnie zamkniętego parku rozrywki, odpierając przy tym ataki maniakalnych morderców. Brzmi znajomo? Zdecydowanie – i w tym właśnie tkwi siła zarówno „Lunaparku”, jak i tegorocznego „Haunt”.
„Dom strachów” to horror przyjemnie i mobilizująco swojski: od pierwszych chwil zachęca do uczestnictwa w zabawie, której kanon jest doskonale znany. Nie oznacza to jednak, że zbudowano film na fundamencie złożonym z samych tylko klisz – przeciwnie, przez scenariusz przewija się satysfakcjonująca porcja plot twistów, fabularnych ślepych uliczek. Mój ulubiony zwrot akcji przypada na ścisły finał, który jest na równi przewrotny i rozładowujący emocje („let’s take off your mask!”). „Dom strachów” daje swym widzom dokładnie to, czego najprawdopodobniej oczekiwali: a więc rozlew krwi i pogonie po upiornym budynku, dużo świetnie ukartowanej rozrywki i dostateczną dawkę suspensu. Gore bije po oczach bez hamulców pruderii, jesienno-halloweenowa aura wręcz wylewa się z ekranu, humor nie bierze góry nad sytuacją, choć wpleciono go w scenariusz (jeden z chłopaków chciał przebrać się za Ludzką Stonogę, ale od pomysłu wymigali się jego kumple). Nie od dziś wiadomo, że cnotami każdego dobrego slashera są prostota i praktyczność. Wiedzieli o tym także twórcy „Domu strachów”: ich film jest nieskomplikowany, lecz nie ociera się o banał. (...)
Pełna recenzja: #HisNameIsDeath