To chyba najlepszy film na świecie w historii kina. Można go odbierać na wielu płaszczyznach, jest wielowymiarowy. Nie tylko w samej treści, ale również jako gatunek filmowy. Jest tak dużo komicznych scen, jak i dialogów, że obraz można oglądać również w konwencji komedii. Ale przede wszystkim, ten film jest teatrem. Tak właśnie. Pierwsze ujęcie kamery sali obrad Dwunastu i ostanie to scena na której rozgrywa się ten niepokojący, nerwowy akt sądu. Oczywiście, mamy również skojarzenia z biblijną Dwunastką. Oto odbywa się współczesny sąd nad Judaszem- chłopcem ze slamsów. Henry Fonda, jako Przysięgły nr 8 jest Jezusem (ubrany cały na biało, często podchodzi do okna i patrzy w górę- jakby modlił się, przebywa sam, itd.), który próbuje ratować Judasza. Bo oto wyobraźmy sobie biblijną sytuację, w której to Jezus, a nie Barabasz zostaje uniewinniony. I oto wraca do Apostołów i pierwszym jego działaniem po ułaskawieniu jest obrona czynu Judasza, czyli zdrady. Sprawa toczy się w miejscu, w którym spożywali, jak się okazuje, wcale nie ostatnią wieczerzę, przy tym samym stole. Przysięgły nr 8-Jezus, jako Syn Boży, góruje nad innymi intelektem i zmysłem, ale nie może im po prostu nakazać uniewinnić chłopca ze slamsów-Judasza. Musi użyć do tego tylko słów, argumentów, bo tylko to może przekonać pozostałych. Przysięgli-Apostołowie wchodzą do sali, no i zaczyna się spektakl. Aktorzy grają jak w natchnieniu, jakby zapominając że są aktorami. Mamy tutaj tylko role znakomite i genialne. Genialny jest Przysięgły nr 3 (Lee J. Cobb), Przysięgły nr 7 (Jack Warden), Przysięgły nr 10 (Ed Begley).