Zbliża się rok 2006... Powinienem w tej chwili pisać recenzję jakiegoś kinowego hitu, tymczasem zamierzam opisać dzieło powstałe trzydzieści lat przed moimi urodzinami – w roku 1957. Nie uważam żeby rok produkcji miał w tym wypadku jakiekolwiek znaczenie, gdyż niektóre filmy się nie starzeją, a „12 gniewnych ludzi” jest jednym z (niewielu) takich filmów. Obraz powstał według scenariusza Reginalda Rose’a, którego tekst trafił do rąk Henry’ego Fondy. Aktor był zachwycony scenariuszem i obaj zostali współ-producentami, a Fonda jednocześnie odtwórcą głównej roli. Reżyserię producenci powierzyli znanemu z teatru Sidney’owi Lumetowi, który został rzucony na głębokie wody, ponieważ miał być to jego debiut fabularny!
Film od początku do końca rozgrywa się w sądzie, głównie w jednej sali, gdzie odbywa się narada ławy przysięgłych w sprawie o morderstwo. Pewien młody, wywodzący się ze slumsów chłopak, jest oskarżony o zabicie własnego ojca. Jego sytuacja jest łagodnie mówiąc – niewesoła, bo sprawca był widziany przez dwie osoby. O jego losach ma rostrzygnąć ława przysięgłych, w oparciu o zeznania świadków i dowody w sprawie. Większość z nich jest przekonana o tym, iż to właśnie oskarżony jest mordercą. Dają mu to do zrozumienia gdy opuszczają salę rozpraw – odwracają się w jego stronę z twarzą pełną wrogości... Ale jest jeden, który ma wątpliwości. I przez następne 90 minut filmu będzie przekonywał innych ławników o wcale nieoczywistej winie chłopca. Tym jedynym jest (jak łatwo się domyślić) postać grana przez Fondę. Po pierwszym głosowaniu tylko on spośród tytułowych dwunastu gniewnych ludzi uznał oskarżonego niewinnym. A trzeba zaznaczyć, że werdykt musiał zapaść jednomyślnie. Inni ławnicy starają się przekonać Fondę do słuszności swojego sądu, ale to on przejmuje inicjatywę w nagabywaniu towarzyszy, co rusz wysuwając kolejne argumenty, obalające założenia pozostałych. Od tego miejsca zaczyna się swoista gra, która zmierza do kolejnych głosowań. Sytuacja z początkowych jedenaście do jednego zmienia się na dziesięć do dwóch, potem na dziewięć do trzech, by na koniec osiągnąć stanowisko odwrotne niż na początku.
Fabuła jest oparta na jednej długiej dyskusji, a mimo to film ani przez moment nie staje się nużący. Szybko się domyślamy jakie będzie zakończenie, ale nie jest to wadą. Widza nie interesuje zagadnienie czy chłopak zostanie uniewinniony, ale to w jaki sposób Fonda do tego uniewinnienia doprowadzi. Jego przeciwnikami są ludzie o różnych charakterach i różnej przeszłości. Szybko wychodzi na jaw, że spora część spośród ławników to osoby po przejściach, którzy swoje kompleksy chcą ukryć przez podejmowanie decyzji o losach innych, Ich postacie są wyraziste i świetnie zagrane. Poza rewelacyjnym Fondą, w filmie równie udanie zagrali znany choćby z filmu „Na nabrzeżach” Lee J. Cobb a także Jack Warden, Martin Balsam oraz Joseph Sweeney, a i pozostali radzili sobie też nienajgorzej.
Film poza tym, że ogląda się go świetnie, nie jest typowym kinem rozrywkowym, pozbawionym większego sensu. „12 gniewnych ludzi” skłania do głębszej refleksji – można wydobyć z niego wiele wartości. Nie trzeba specjalnie długo rozpatrywać dzieła Lumeta, by zauważyć, że film ukazuje, iż prawda nigdy nie jest oczywista i zanim podejmiemy ważne decyzje, powinniśmy przeanalizować dokładnie sytuację. Przecież gdyby wśród ławników nie znalazł się bohater kreowany przez Fondę, to niewinny chłopak zostałby skazany na śmierć. Poza tym film ukazuje charakter człowieka, który gdy został zraniony przez życie, chce swą złość wyładować na innych (zwykle niewinnych) ludziach. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że każdy ławnik, to osoba z kompleksami, bo reżyser pokazał środowisko ludzkie tylko na przykładzie ławy przysięgłych.
Debiutanckie dzieło Lumeta to rzeczywiście „dzieło”, które można podkreślić przedrostkiem –arcy. Film, w którym nie ma rozbudowanej fabuły ani zaskakujących zwrotów akcji, przykuwa uwagę od początku do końca. Jest to film bardzo teatralny – co nie dziwi, zważywszy na postać reżysera. Ale czy jest wadą, że scenariusz, który z powodzeniem można było wyreżyserować w teatrze trafił do produkcji filmowej? Uważam, że nie, bo dzięki temu dotarł do szerszej publiczności. Dziwi natomiast fakt, że Amerykańska Akademia Filmowa przyznała „12 gniewnym ludziom” tylko trzy nominacje do Oskara – za film roku, reżyserię i scenariusz adaptowany. Zaznaczam, że w każdej kategorii dzieło Lumeta poległo w konfrontacji z „Mostem na rzece Kwai” Davida Leana. Który z tych filmów jest lepszy? Należy obejrzeć oba, ale ja przede wszystkim w tej recenzji polecam „12 gniewnych ludzi”!