choć to forma piękna
treściowo film dla mnie mało zrozumiały, nie widzę celu, wspólnego punktu do którego prowadzą wątki, choć jeśli miał to być film z pięknymi ujęciami to się udało - wiele kadrów mogłoby jako zdjęcia w dużym formacie zawisnąć u mnie na ścianie
Obejrzałem go wczoraj i wrażenia mam dokładnie takie same.
Film niezbyt dobrze zniósł próbę czasu. W latach 60-tych i 70-tych zazdrościliśmy filmowcom węgierskim odwagi w podejmowaniu "trudnych" tematów. Dzisiaj, ogląda się to bez emocji wywołujących wypieki na twarzy, a wtedy tak było.
Ferenc Kósa próbował przedstawić epicki obraz wsi węgierskiej, wypadło to jednak pretensjonalnie i nieprzekonywająco.
Cóż , w dzisiejszych czasach film wybitnie dla miłośników kina tej epoki.
Ma swój urok , ale w odbiorze nie jest lekki.
Zresztą kino węgierskie nigdy do miłych , lekkich i przyjemnych nie należało.
Na bank nie jest to film do strawienia dla dzisiejszej młodej widowni.
Do dzisiejszej młodej widowni w żaden, niestety, sposób zaliczyć się nie mogę i może dlatego film strawiłem, choć nie była to potrawa lekkostrawna.
Mam podobnie.
Też do młodzieży mi już dość wiekiem daleko.
Film widziałem już przed laty jako dzieciak.
Wtedy nic z niego nie zrozumiałem.
Dziś ze zrozumieniem lepiej , ale łatwości odbioru mi to nie poprawiło.
Kino rozrywkowe to na pewno nie jest.
Przyznam , że nawet mam kłopoty z oceną.
Trudno zgodzić się z twierdzeniem o przeroście formy nad treścią. Pomijając, że kadry same w sobie są często przepiękne, to ich ascetyczność koresponduje z nędzą, którą te zdjęcia przedstawiają. Już chociażby w tej warstwie forma i treść współgrają ze sobą. Ciężko też zrozumieć niedocenianie samej treści (zakładam, iż trafiając na ten film prawdopodobnie zna się podstawowe fakty historyczne z XX-wiecznej historii Węgier). W moim odbiorze "Dziesięć tysięcy dni" to krytyka utopijnego komunizmu i gorzka konstatacja ulotności wzniośle brzmiących idei, a przy tym zapis kawałka historii kraju przez pryzmat zachowań bohaterów - mieszkańców biednej wsi.