Kiedy film wchodził do kin, byłam w trakcie czytania książki i zapowiedziałam wszystkim
chcących wyciągnąć mnie na seans, że dopóki nie przeczytam, nie obejrzę. Trylogię już dawno
odłożyłam na półkę, a za film wzięłam się dopiero w ubiegłym tygodniu.
Już od pierwszych minut moją uwagę przykuł klimat filmu. Surowy, chłodny, cichy, stonowane
kolory. Można by rzec - tak po skandynawsku. Wrażenie to zostało spotęgowane przez fakt, że...
na początku nie mogłam zrozumieć, co takiego mówią aktorzy. Czy na pewno mówią po
angielsku? - zastanawiało mnie. Gdyby nie Craig na ekranie, nie uwierzyłabym, że to produkcja
"zachodnia". Prawdę mówiąc, bardzo mnie ucieszyło to początkowe "nierozumienie" dialogów,
bo przez to łatwiej było mi uwierzyć w ten film - był bardziej zgodny z moimi wyobrażeniami z
książki.
Cieszy mnie, że to dość wierna ekranizacja. Znalazłam tylko jeden zgrzyt, którego z książki nie
pamiętam - kiedy Lisbeth mówi Mikaelowi o swoim pochodzeniu. Wydaje mi się, że to
odkryliśmy dopiero w kolejnej części... Więc jeśli dojdzie do następnych filmów, ciekawe, jak z
tego wybrną, bo to bardzo istotny wątek.
Odnoszę też wrażenie, że Lisbeth była zbyt rozmowna.
Co poza tym? Film wciąga i trzyma w napięciu. Fabuła książki nie jest specjalnie
skomplikowana, więc zapamiętanie wątków nie stanowi żadnego problemu - a mimo to
niecierpliwie chłonęłam rozwój akcji, głodna i ciekawa tego, co nastąpi.
Zagrany jest dobrze, obsadzie nie mogę nic zarzucić, uwierzyłam ich kreacjom.
Za wierność, klimat i napięcie - ode mnie mocna 7.
(wersji szwedzkiej nie widziałam).