Nie spodziewałem się zbyt wiele po "Dziewczynie z tatuażem", ale nie sądziłem, że się AŻ TAK rozczaruję. Na plus: świetna czołówka (bardzo "bondowska", choć pewnie fani Finchera będą twierdzić, że oryginalna, pomysłowa, wyjątkowa etc. - no cóż, b. dobra, ale jednak nie grzesząca oryginalnością :P ), b. dobry Craig, równie dobry Plummer i perfekcyjny montaż. Poza tym wszystko jest mniej lub bardziej solidne - tylko co z tego? Muzyka nudna, jak flaki z olejem, ale współgra z filmem, więc OK, zdjęcia, którym trudno odmówić technicznej precyzji, ale jednocześnie - zero w nich inwencji, sfotografowane są dokładnie tak, jak być powinny, sceny retrospekcji są odpowiednio mocniej doświetlone - standard, nic więcej. Reżysersko - znowu solidnie, ale nie ma ani "atmosfery", ani choć krztyny napięcia (a w szwedzkiej wersji jest jedno i drugie!). Scenariusz niby bardziej składnie napisany od szwedzkiego, ale ostatnie ze 40 minut to jeden wielki bałagan: długi, rozciągnięty do granic możliwości finał, w którym leży wszystko - poczynając od scen w piwnicy, pozbawionej polotu rozmowy między mordercą i Blomkvistem, która w książce Larssona jest akurat jednym z najlepszych fragmentów i szczerze nie sądziłem, że można ją tak zepsuć (znowu: w szwedzkiej wersji było o kilka klas lepiej), u Larssona morderca jest mrocznym i niebezpiecznym psychopatą, tutaj - wyłącznie nudziarzem. Z mrocznej filozofii "mężczyzny, który nienawidzi kobiet" u Finchera pozostała marna wzmianka o tym, że syn "dotykał" ojca. W ogóle motyw kazirodztwa i pedofilii - potraktowany po macoszemu. Potem: rozczarowujące rozwiązanie zagadki: co się stało z Harriet. Inne niż w książce: bardziej banalne i nijakie. Wreszcie kwestia Szwajcarii i konta na Kajmanach - która wydaje się być dodanym na siłę finałem, który jest tutaj zupełnie niepotrzebny. Tak - było to w książce, ale tutaj zupełnie "nie gra" (i znowu okazało się, że Szwedzi zrobili to lepiej - trochę się zdenerwowałem, kiedy oglądałem szwedzką wersję, że sprowadzili ten wątek do minimum, ale teraz widzę, że dzięki temu udało im się zachować odpowiednie proporcje w narracji - akt trzeci był odpowiednio długi, by nie rozwalić całego filmu). Mara jest OK, ale sprawdziło się to, czego się spodziewałem po 8-minutowym trailerze: nie umywa się do Rapace. Rapace była jednocześnie słaba i silna, mroczna i wzbudzająca współczucie, a Mara jest gadającą półgębkiem, bladą i drobną dziewuszką - i tyle. Zero aktorstwa, 100 % charakteryzacji.
A ja sądzę, że to w wersji Finchera został wytworzony odpowiedni klimat w głównej mierze dzięki muzyce. Na szwedzkiej wersji strasznie się nudziłem. Rapace była odkryciem tego filmu i bardzo się cieszę, że do tego doszło. Mimo wszystko bardziej przypadła mi Lisabeth grana przez Mare. Może to dlatego, że moje książkowe wyobrażenia bardziej skłaniają się ku niej, a może to efekt świetnej gry aktorskiej reszty obsady. Stawiam na to pierwsze. 
Co do Martina, to jestem zadowolony z sekwencji w piwnicy. Obojętny, bezwzględny, traktujący morderstwo jak rzecz prostą, zabawną, ale będącą zarazem jego powinnością - schedą po ojcu. Zgadzam się z Tobą co do wpływu Gottfrieda na Martina, ale całość wypada w dobrym świetle. Końcowe sceny, które stopniowo opuściły napięcie po końcu z książki są pomostem mającym połączyć kolejne części. Fincher chce zrobić dobrą trylogię.
Muzyka w tym filmie jak dla mnie była oskarowa. Momentami, takie rytmy niczym bicie serca. Jednak samo Intro z Immigrant Song + świetnie efekty wizualne były dla mnie czymś pięknym. Nie wiem jak film, ale ten wstęp będę oglądał jeszcze wiele razy.
Myślę że to głównie muzyka nadaje temu filmowi interesujący klimat. Reznor w jednym z wywiadów mówił, że nie lubi ograniczeń przy tworzeniu muzyki filmowej, które stwarza reżyser i sam film, a muzyka ma być tylko dodatkiem, jednak w tym przypadku gdyby nie ona, to ten film wiele by stracił. 
Szwedzka wersja według mnie jest zdecydowanie lepsza, ale mimo wszystko Fincher nieźle sobie z tym filmem poradził, a Craig nie zepsuł aż tak bardzo Blomkvista jak Brannagh Walandera.
Nie widziałem jeszcze wersji Finchera, ale też się na szwedzkiej wynudziłem. Wogóle nie było czuć napięcia, mam nadzieje że u Finchera będzie lepiej
Cóż, czego można się spodziewać po zakochanym Bondzie i 16-letniej dziewczynce? Jej spojrzenie przypominało mi owieczkę Kristen Stewart ze Zmierzchu, przez co wszystkie te kolczyki i tatuaże traciły swój autentyzm - czuło się przebranie. Oprawa medialna iście amerykańska, odpowiednia reklama, co więcej głosy o możliwej nominacji do oscara - wszystko po to, by przyciągnąć widza do kina. Cel zostanie osiągnięty - film zarobi swoje i o to chodzi. Ja wolę pierwotną wersję.
Zgadzam się z Twoimi opiniami. Film solidny, porządnie zrealizowany - ale jak na Finchera to zdecydowanie za mało. Rooney Mara dała z siebie ile mogła, ale aktorsko nie dorasta do pięt Noomi Rapace (było to zwłaszcza widoczne w scenie "rozbrojenia" Bjurmana). Zabrakło jej tego wewnętrznego spięcia... Ale dziewczyna ma potencjał - jestem pewna, że czaka ją jeszcze wiele charyzmatycznych ról, gdzie będzie mogła wypracować swój aktorski kunszt. Na dziewczynę z tatuażem było po prostu za wcześnie. 
Co do muzyki wyjątkowo się nie zgodzę :) Moim zdaniem reprezentuje coś bardzo rzadkiego we współczesnym kinie. Czegoś takiego nie słyszy się na co dzień w sali kinowej. Osobiście dałabym Reznorowi drugiego Oscara z rzędu. Ale jest to oczywiście opinia pod wpływem chwili - nie miałam okazji zapoznać się ze wszystkimi ścieżkami dźwiękowymi, które w tym roku będą się ubiegać o wymarzoną statuetkę. 
Pozdrawiam!
trochę mnie zaskakuje to, że niektórzy mają całkowicie odmienne zdanie o stworzonej w filmie Finchera atmosfery w porównaniu do wersji szwedzkiej. 
 
Moim zdaniem to właśnie wersji szwedzkiej kompletnie brakowało klimatu, atmosfery i jakiegokolwiek dreszczyku a tutaj to wszystko mamy i dla mnie akurat sekwencje w piwnicy są jednym z dużych plusów wersji Finchera, zwłaszcza w porównaniu z kompletnie skopanymi scenami w piwnicy w wersji szwedzkiej ( ! ) i to Girl with the dragon tattoo jest wiernym odwzorowaniem książki, natomiast o filmie Opleva mam nadzieję jak najszybciej zapomnieć bo był nieskładny, brakowało polotu, dreszczyku, atmosfery, fatalnie dobrani byli aktorzy, było całe mnóstwo zmian fabularnych, które nic nie wnosiły...
Zmian fabularnych w wersji szwedzkiej było sporo, poza tym napisałem przecież wyżej, że wersja Finchera ma "bardziej składnie napisany" scenariusz, więc oczywiście pod tym względem masz rację. Scenariusz Zailliana powolniej wprowadza poszczególne wątki, wszystkie domyka, nic tutaj nie wynika z niczego, ALE - dość paradoksalnie - jest to wadą, a nie zaletą amerykańskiej wersji, w której właściwie trudno nawet powiedzieć, co jest punktem zwrotnym, co punktem kulminacyjnym, skoro zarówno odkrycie mordercy, jak rozwiązanie tajemnicy Harriet, czy wreszcie rozprawa z Wennerstromem są tutaj serią równie (nie)istotnych wydarzeń, z których każde po prostu prowadzi do następnego. Poza tym zmian u Finchera jest równie dużo. :) Można by zacząć wyliczać, poczynając od takich detali, jak DWÓCH braci nazistów, zamiast trzech, poprzez pominięcie wątku romansu Cecilii z Blomkvistem, wyrzucenie postaci matki Lisbeth, czy współpracownika-geja z "Millenium", aż po tak ISTOTNY element, jak zmiana (na gorsze) rozwiązania tajemnicy Harriet. Nie jestem purytaninem, uważam, że adaptacja nie musi się trzymać wiernie książki, ale kiedy już coś się zmienia, to dobrze by było - na lepsze, a pojawienie się Harriet w filmie Finchera jest co najmniej... rozczarowujące. Poza tym to, co dla Larssona było b. ważne (zresztą zaakcentował to nawet w tytule: "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"), a więc wymowa profeministyczna, detale dotyczące sytuacji prawnej gwałconych i ulegających innym formom przemocy seksualnej kobiet, które podawał nawet w formie informacji statystycznych na początku kolejnych części książki - tutaj jest totalnie olane. Tak, Lisbeth się wciąż mści, wypisując tatuaż na brzuchu swojego oprawcy, ale jest to jej indywidualna zemsta i bynajmniej film Finchera nie próbuje nawet budować szerszego społecznego kontekstu tego wydarzenia. Poza tym - już pomijając wszystko inne - film Finchera jest znacznie bardziej "grzeczny". Morderstw kobiet nie oglądamy na ekranie w ogóle, ciała ofiar przelatują szybko na ekranie komputera, drastycznych scen, poza sceną gwałtu - właściwie nie ma. Poza tym w pamiętnej scenie w piwnicy w wersji szwedzkiej padają słowa, które na mnie zrobiły najmocniejsze wrażenie w książce: o psychicznym kontakcie między mordercą i ofiarą, o tym, że ofiara zaczyna wierzyć, że ocaleje, że zaczyna ufać gwałcicielowi, kiedy ten zaczyna być dla niej "miły" - i o sile rozczarowania, które przychodzi, kiedy się okazuje, że to wszystko to gra, a śmierć i tak będzie musiała nastąpić. U Finchera niby jakieś tam zdanie też w tym kontekście pada, ale wypada to blado. A w książce i w szwedzkim filmie jest to mocne i przejmujące. Poza tym trudno mówić o 'dreszczyku' w wersji Finchera, w której wszystko rozwija się powoli i ma się wrażenie przez większą część trwania filmu, że Blomkvist jest po prostu na wczasach. :P No i już pomijając wszystko inne: połowę atmosfery w wersji szwedzkiej buduje rewelacyjna Rapace, której zemsta jest twarda, "krwiożercza" i przejmująca, a tutaj - no cóż, Mara nie jest po prostu w stanie udźwignąć tej historii. Szwedzka wersja jest, jak gra Rapace - dynamiczna i twarda, wersja Finchera - jak gra Mary - pozbawiona siły i wewnętrznego "spięcia".
Ależ Christer Malm jak najbardziej się pojawia. Na początku i na końcu. Grany przez Joela Kinnamana. :)
Trochę tak, bo akurat liberalne podejście do obyczajowości to też ważny element książek Larssona. Niemniej w wersji szwedzkiej też to olano - dodam, na usprawiedliwienie Finchera (podobnie, jak usunięto romans z Cecilią - też b. ważny w tym kontekście, i jak zingorowano wyjaśnienie układów w małżeństwie Eriki - znowu b. ważnych z tego samego powodu).
Romansu z Cecilią już pewnie nie zobaczymy, ale co do reszty, może się jeszcze pojawić w reżyserskiej. Gdzie ten Blomkvist bawidamek? :(
Dobrze napisane, że scenariusz jest "bardziej składnie napisany". W wersji szwedzkiej irytowały mnie te przeskoki, które nijak nie trzymały się całości i wg mnie trzeba było przeczytać książkę, by w ogóle zrozumieć ten film. Wersja Finchera jest taka, że jak ktoś nie czytał i wejdzie do kina to zobaczy pewnie(nie wiem, bo ja czytałem) dobry film. Faktycznie, brakowało tego głównego przesłania- mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Wyglądało to bardziej jak zabawa ojca z synem, którzy zrobili sobie małe polowanie na "Żydówki". Jednak np. kreację Martina oraz scenę w piwnicy uważam za fenomenalną. Szarmancki, inteligentny, błyskotliwy, ważący słowa, idealnie ukazuje to jak czerpie przyjemność ze znęcania się nad swoją ofiarą. Według mnie właśnie ta oszczędność w słowach, w stylu "dotykania ojca" była ogromną zaletą. Finał z Harriet trochę za banalny. Ile minut trzeba by dodać, żeby przedstawić tę rzeczywistą wersję, 2? Film jako film jest dobry, jako adaptacja powieści to już gorzej.
Zgadzam się z Tobą w 100 %. Film mi się podobał. Jednak faktycznie, podobałby mi się dużo bardziej, gdybym wcześniej nie czytał książek i nie widział "movie from Sweden". 
Nie oszukujmy się, szwedzka produkcja, to też nie jest jakieś wybitne osiągnięcie kinematografii, ale jest "szwedzka" :) 
'Davus' ma sporo racji - ja od siebie jeszcze dodam - film dobry(a nawet bardzo dobry), lecz w starciu z wcześniejszą ekranizacją(że o książce nie wspomnę) - przegrywa... 
Jedyne w czym 'wygrywa' to imho - kwestie techniczne(co nie jest niczym dziwnym) - zdjęcia/muzyka(!)... 
Fabularnie dużo gorzej... a szkoda - bo książka ocieka szeroko pojętymi problemami społecznymi/obyczajowymi/'historycznymi'(politycznymi) , co jak wspomniano było celem Larssona - jednak, wiem, że ekranizacja która by mnie usatysfakcjonowała, trwała by pewnie z 4 godziny ;) 
Niewymagającym - może się spodobać - lecz ci, którzy chociaż trochę bardziej są 'z Larssonem' zapoznani - mogą się zawieść.
dla mnie ta historia jest tak szwedzka, ze trudno mi sobie wyobrazic jej amerykanska wersje, mimo ze to Fincher... to troche ak jakby mial powstac amerykanski (powiedzmy) remake "domu zlego". 
ale skoro chwalicie... pewnie kiedys obejrze, zwlaszcza jesli przypadkiem zdobedzie kilka nomek do Oscara (np. Fincher). 
dokładnie tak! po wyjściu z kina byłem w szoku, że Fincher nakręcił aż tak nijaki film. Wersja szwedzka jest o dwie długości przed amerykańską. No ale co się dziwić, tak to jest z remake'ami.
No, w zasadzie nie jest, bo punktem wyjścia filmu Finchera nie jest filmowa szwedzka wersja tylko pierwowzór literacki (a więc w zasadzie jest to po prostu druga adaptacja książki). Niemniej byłbym za tym, żeby nieco przedefiniować słowo "remake", bo kiedy Amerykanie biorą się za drugie adaptacje zaledwie kilka lat po pierwszych, nieamerykańskich, które zresztą były w USA znane i święciły tam nawet triumfy ("Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" zdobyły sporo tytułów najlepszego filmu obcojęzycznego, a Rapace nawet kilka tytułów najlepszej aktorki od różnych stowarzyszeń krytyków, z tego, co pamiętam) to trudno mówić PO PROSTU o drugiej adaptacji - tak, jak gdyby była ona totalnie niezależna od sukcesu tej pierwszej. :) Tak, czy owak: remake, czy nie remake: wersja Finchera jest po prostu słabsza.
zgadzam się :D szwedzka wersja po prostu była taka w prawdziwie skandynawskim klimacie i nawet z tymi przeskokami w historii... Generalnie to aktorzy kompletnie dla mnie niepasujący do ról Lisbeth i Mikaela (lalusiowaty Bond i zahukana dziewczynka, którą dosłownie przebrano i kazano być socjopatką :/ W ogóle mnie ta Mara nie przekonała swoją grą... 
Ale muzyka fajna i zdjęcia :P
A powiem Ci, że przez pierwszą godzinę filmu, byłem skłonny uważać, że Fincher wziął na warsztat film niż książkę...
Jejku, mamy chyba totlanie inny odbiór :) 
 
Mnie znów wersja szwedzka nie przekonała... Niemal wszystko w "Dziewczynie z tatuażem" podoba mi się bardziej. 
Montaż, muzyka, kreacja postaci, aktorzy i sama fabuła. 
 
FILM 100% BARDZIEJ DYNAMICZNY. 
 
Chyba zgodzę się z owczym. 
Chociaż podobało mi się w wersji skandynawskiej, że pobieżnie pokazano, dlaczego Lisbeth jest właśnie taka. 
Mikael jak dla mnie (nie mam bynajmniej na myśli aktora)ciapowaty. Bez Lisbeth do niczego by nie doszedł. 
Nie porównuję do książki, której nie czytałam. 
 
Co do odtwórczyni roli Lisbeth. Bardziej podobała mi się Mara. Rapace mi przypominała faceta. 
"Rapace, której zemsta jest twarda, "krwiożercza" i przejmująca" - dla mnie niestety nie była :( Kurcze, naprawdę mi się ta Rapace nie podobała. 
 
 I ja się rozczarowałam oglądając film "Milenium". 
 
Bez obrazy, ale to Wy się wymądrzacie, pisząc jak kiepska jest amerykańska produkcja ;) Na niej moi znajomi bynajmniej nie spali, a to o czymś świadczy... 
Co do krytyków... wiele nijakich filmów zbiera masę pochlebnych komentarzy... Nie wiedzieć czemu.
Bynajmniej to co innego niż przynajmniej :) 
Co do filmu, to są dwie sprawy - czy jest ciekawy i dobrze zrobiony, oraz jak bardzo dokładnie realizuje wizję autora książki. Na tym filmie dopiero będę, natomiast widziałem szwedzką wersję, czytałem też dość dokładnie książkę. Nie jest to temat łatwy do pokazania na ekranie, moim zdaniem. Chętnie się przekonam, jak udało się to amerykanom. 
Moim zdaniem pełna zgodność z książką to niekoniecznie będzie zaleta filmu. Drobne zmiany mogą wyjść na korzyść. Film musi bronić się sam (dynamiką, narracją, punktem odniesienia nie może być zgodność z książką!). Na szwedzkiej wersji nie bawiłem się zbyt dobrze, praktycznie jedyna rozrywka to było 'odhaczanie' kolejnych znajomych elementów z filmu. Ciemno, mroczno, to co w książce łatwo oddać tu utrudniało odbiór. 
W taki dokładny sposób można ekranizować lektury szkolne z podstawówki, niekoniecznie kino masowe. Mam nadzieję, że wersja Finchera wniesie ten brakujący ożywczy powiew.
Wersja amerykańskiego jest zupełnie inna. Spodziewałam sie mrocznego klimatu a'la Siedem a dostałam klimatyczny film kryminalny. Bardziej szwedzki niż oryginał. Jadnakże aktorsko wolę szwedzką wersję. Mara za mała charyzmatyczna, Co do zdjęć, muzyki i sceny w piwnicy genialny. Trochę zbyt skrótowo potraktowana śledztwo nad morderstwami. Za to dużo dłuższy początek. Szwedzie nie ciągneli aż tak długo zmiany kuratora. Widzimy to od razu na początku śledztwa, w wersji amerykańskiej tłumaczą i pokazują co stało się z pierwszym kuratorem.
Ja też spodziewałam się mocniejszego, mroczniejszego klimatu. Szczególnie po tak "porywającym" intro - wydawało się, że wszystko tu będzie owiane potworną, okrutną tajemnicą. Mimo, to oceniam film na bardzo dobry, ponieważ dość mnie wciągnął. Dodatkowo muzyka, zdjęcia i małe, ironiczne żarciki wprowadzane tu i ówdzie robią swoje (np. muzyka podczas "sceny w piwnicy" czy zestawy happy meal) 
Z chęcią obejrzę wcześniejszą wersję, dla porównania.
O ile Happy Meal był OK, o tyle "Orinoco Flow" sprawdziło się raczej średnio. No, chyba, że celem Finchera rzeczywiście było całkowicie rozburzyć kulminacyjną scenę komediowym akcentem...
Ja to odebrałam raczej w inny sposób. Utwór ten, mi osobiście, zawsze kojarzył się raczej z "magią" życia, szczęściem itd. dlatego użycie go jako czegoś, czego może słuchać morderca podczas znęcania się nad swoimi ofiarami wydawało mi się świetnym kontrastem, który nawet trochę pomógł scenie. Cóż, rzecz gustu, jak widać ;)
Wiem co znaczy "bynajmniej", ale Ty widać nie wiesz co oznacza i kiedy się tego zwrotu używa, skoro mi to wypominasz, bo nigdzie nie użyłam tego słówka jako alternatywy dla "przynajmniej"...
Szanowna, odpowiedź przez atak na mnie nie jest dobrym pomysłem. Jedynie zwróciłem Ci uwagę, że słowo dziwnie brzmi w tym kontekście, niepotrzebnie "udziwniasz" wypowiedź. Sprawdź sobie proszę definicję obu słów w słowniku (skoro mi to sugerowałaś, zrobiłem to aby się upewnić:) ), i zobacz, że w poprzednim zdaniu odnosisz się do innego filmu, co sugeruje porównanie, a w takim zastosowaniu 'bynajmniej' zdecydowanie nie pasuje. Koniec tematu z mojej strony, nie warto tego roztrząsać, pozdrawiam.
Może brzmi dziwnie, ale jest poprawnie :) 
Myślę, że moja wypowiedź jest aż tak prosta (nigdy na tego typu portalach się nie wymądrzam i piszę wyjątkowo pospolitym językiem), że niepoważne jest nazwanie jej udziwnioną. Miło jednak, że są ludzie, którzy zwracają uwagę, szkoda tylko, że akurat na to co jest teraz "na topie" (demoty, kwejki i inne bzdury, na których ktoś zwrócił uwagę akurat na to słówko - tutaj przepraszam za powtórzenie nim się kto przyczepi), a nie na liczne, niezwykle rażące błędy w wypowiedziach innych forumowiczów (jakich osoba, która skończyła gimnazjum popełniać nie powinna - bynajmniej nie mam na myśli błędów ortograficznych). 
Zgadzam się by zakończyć dyskusje, filmweb jest od rozmów na tematy filmowe :)
Zgadzam się z autorem tematu. Pominę wszelkie fabularne i scenariuszowe skróty, bo to zbójeckie prawo scenarzysty, który adaptuje długą skądinąd powieść. Nie pominę jednak milczeniem centralnej postaci trylogii, która w pierwszej części ekranizacji przypomina raczej dziecko emo niż skrzywdzoną przez państwo, wściekłą na cały świat dziewczynę, która ledwo z Tobą zamieni parę słów. Lisbeth Salander w wykonaniu Rooney Mary to niemal ekstrawertyczka bez śladu głębokiej traumy, bez spojrzenia, które mówi: "jeszcze krok i dostaniesz wp.... zęby :))". Nie odmawiam jej broń Boże talentu aktorskiego, ale po kreacji Noomi Rapace jej Salander jest zupełnie nijaka. Miewa dobre momenty, ale to za mało żeby zrównoważyć ogólną miałkość. Czytałem entuzjastyczne relacje, że skradła ona show Craigowi. To nieprawda. Jeśli ktokolwiek to zrobił, to była to Lisbeth Salander chwilami przypominająca samą siebie, a którą przeciętny widz kojarzy zarówno ze szwedzkiej ekranizacji jak i z książki. Wiemy, że powinna być genialna, socjopatyczna, a tu.... ona np. rozmawia sobie z przedstawicielem znienawidzonej przez siebie szczerze profesji z miną uczennicy. Litości. 
 
Końcowa scena mało przerażająca, mało wciągająca, a pomysł z Enyą choć - jak sądzę - miał wywołać świadomość głębokiej dychotomii w zachowaniu Martina, był akcentem zgoła komediowym. Jeśli pół kina w tym momencie rechocze, no to na Boga - gdzie tu groza sytuacji, gdzie cyniczna gra, lecterowska wręcz przyjemność z nadchodzącej kaźni? Jest jedynie starzejący się, zblazowany biznesmen, który bawi się we własnej piwnicy z młodymi imigrantkami.
Powiem Ci, że mnie z dzieckiem emo, kojarzyła się Salander z ekranizacji z 2009r. 
Nie pisze tutaj o mimice czy talencie aktorskim, ale o pomyśle na przedstawienie postaci. Jak dla mnie "Dziewczyna z tatuażem" przebija film "Milenium: ..." pod tym względem.
Davus ...jestem pod wrazeniem Twojej oceny... zawodowy krytyk... 
skad wy sie tu bierzecie ... zacznij od krytyki bajak na poczatek proponuje muminki hehehehehehe. dramat 
chcesz zabłysnąć zapal sobie lampkę ledowe najlepsze :)
hmm...podobało mi się...ale Mara chyba ma wadę wymowy, bo brzmi dziwnie. Wszystko z jej rolą do czasu, aż zaczyna mówić więcej niż 2- 3 słowa...to takie moje subiektywne wrażenie. Trochę się pogubiła chronologiczność jeżeli chodzi o przyrodę- fragment na dworcu gdy Mikael żegna córkę i moment gdy jedzie ambulans do chorego Vangera, aż kłuje w oczy widząc głównego bohatera w "kurtce-sigmie" :) 
Muzyka, wspaniale wkomponowana w film...extra soundtrack...chociaż jeden motyw mi delikatnie śmierdział "social network". Ciekawy jestem jaki odbiór filmu mają osoby, które książki nie czytały...
Zgadzam się z fragmentem o the social network, ale to moze dlatego ze ogolnie Reznor nie mial szansy sie tak muzycznie popisac w filmie jak mogl w poprzednim. 
 
Ja nie czytalam ksiazki ani nie ogladalam szwedzkiej wersji (przymierzalam sie, ale stwierdzilam ze skoro to Fincher to zrobię sobie niespodziankę) i strasznie się dziwie tym, którzy piszą, że nie było napięcia. Ja siedziałam jak na szpilkach. No, przynajmniej dopóki finał nie zaczął się niemiłosiernie dłużyć...
Nie zgodzę się. 
Nie miałem, zdaje się, aż tak rozbuchanych oczekiwań (a prawdę mówiąc, po przeczytaniu całego "Millenium" i obejrzeniu średniawej wersji szwedzkiej miałem je dość niskie) i chyba dzięki temu film na mnie podziałał. Uwielbiam Finchera, uważam go za kapitalnego rzemieślnika, któremu Czasami udaje się stworzyć coś więcej niż produkt (patrz mój ukochany "Zodiak", czy TSN), ale w moim prywatnym rankingu do top 10 raczej by nie wszedł - więc oczekiwałem dobrze skrojonego, dynamicznego thrillera i w ogóle się nie rozczarowałem. Powiem więcej - wyszedłem zaskoczony na plus. 
Od strony technicznej - to film perfekcyjny. Zdjęcia Cronenwetha są kapitalne (choć nie dorównują ani Kamińskiemu ani Lubezkiemu nomka mile widziana), tak samo jak charakteryzacja, montaż i dźwięk (ach, ten pościg!). Muzyka jest dla mnie co najmniej dorównująca tej z Socjalnej Sieci (bo choć genialnej sekwencji wyścigu wioślarskiego przy "Grocie Króla Gór" nic nie dorówna, to ogólnie mam lepsze z nią wspomnienia), a czołówka z coverem Zeppelinów w tle to prawdziwe cudo. Reznor w ogóle moim zdaniem wyrasta na takiego Morricone swojej generacji (no może trochę przesadzam), gdyż dawno nie widziałem (słyszałem?) tak dobrze współgrającej muzy z obrazem. 
Co do treści - technika montażowa dla mnie doskonale odwzorowuje ducha książki, której popularność w dużej mierze polega właśnie na takiej "internetowej" narracji, przeskakującej co dwie strony w nowy wątek. Co więcej, jest nawet lepsza, gdyż pozwala się skupić na opowieści, daje nam lepszy portret psychologiczny bohaterów poprzez odrobinę spowolnione tempo. Reżyseria to także, charakterystyczna dla Finchera, robota perfekcyjnego rzemieślnika; pomysł na wykorzystanie aktorów, powolne zagęszczanie atmosfery... dla mnie to wszystko, co można było wyciągnąć z książki; jest to rzeczywiście po prostu film skupiony na istocie kina, czyli opowiadaniu historii, snuciu jej i samym pięknie tego aktu. 
Na koniec przy plusach o aktorach. Moim zdaniem nominacja dla Mary powinna być, ale nic ponad to - jako sposób docenienia dobrze zbudowanej roli (moim skromnym lepiej od Rapace, której rolę uważam, w przeciwieństwie do bractwa Millenium, za tylko dobrą) i pomocy w wybiciu się do ligi wyższej niż "Koszmar z ulicy Wiązów". Craig zafundował, moim zdaniem jedną z dwóch najlepszych ról w karierze (obok "Drogi do Zatracenia", nie widziałem "Monachium") i był o wiele bardziej przekonujący aniźli szwedzki poprzednik. Reszta - to również świetna robota, choć bez rewelki (Plummer i Skarsgard mają u mnie plusiki). 
Teraz minusy (oczywiście, że są). Po ukatrupieniu Skarsgarda napięcie siada. Emocji nie wzbudza ani odnalezienie Harriet, ani zemsta na Wennerstromie (choć i tak tryliard razy lepiej poprowadzona niż w wersji szwedzkiej, gdzie to zakończenie było kompletnie od czapy; tu ma jako takie logiczne wyjaśnienie i zachowuje ciągłość wobec głównej linii fabularnej). Wątki czasami się gubiły, co niestety skutkowało tym, czego nie mogę zarzucić Larssonowi - faktem, iż czas akcji, zamknięty w oryginale w idealnej klamrze, czasem się rozłazi lub zbytnio pędzi. Do tego ostatnia scena - nie pasująca do klimatu i niepotrzebnie ckliwa. 
Poza tym - OK. 
8/10 z dużym plusem. 
 
(PS. Wersja szwedzka 7/10).
Rapace jest 3 półki niżej od Mary. Owszem zagrała poprawnie ale nic ponadto. Non stop ten sam wyraz twarzy. Zresztą jej rola w Sherlocku niesamowicie irytująca, biorąc pod uwagę krótki wątek Adler w 2 cz. którą świetnie grała McAdams. Jeżeli chodzi o aktorstwo to Mara i Craig stworzyli pełnokrwiste kreacje, zapadające w pamięć w porównaniu z co najwyżej poprawnymi szwedzkimi odpowiednikami (przy czym szwedzki Mikael jakis taki wzięty z łapanki, niczym się nie wyróżniający). 
Zgadzam się w jednym, końcówka u Finchera jakaś taka doklejona na siłę, takie miałem odczucie w kinie, i to się lepiej udało w Szwedzkiej wersji przez sprowadzenie tego wątek do minimum. 
 
końcówka nie jest doklejona na siłę, tylko jest dokładnym przedstawieniem końcówki w książce, gdzie sytuacja z prezentem dla Mikaela i tym ze Lisbeth zobaczyła go z Eriką i ją to zabolało miała miejsce. 
choć nie jestem pewien czy po tym w książce nie było jeszcze wspomniane że blomkvist po jakims czasie zapukał do jej drzwi i 'ponownie pojawil sie w jej zyciu' ale nie mam pewności bo książkę czytałem jakiś czas temu i nie wiem czy bylo tak faktycznie czy cos sobie wymyslilem
Nie było, książka kończy się tak, jak film. Co i tak nie zmienia faktu, że wersja Finchera jest słabsza, a Mara gorsza od Rapace. To oczywiste. :)
powinieneś napisać 'co i tak nie zmienia faktu, że wersja Finchera jest lepsza, a Mara lepsza od Rapace. To oczywiste :)' bo dla mnie właśnie to jest oczywiste, ale tak jak ja nie przekonam Ciebie do tego że amerykańska ekranizacja jest zdecydowanie lepsza od szwedzkiej, tak Ty mnie że szwedzka jest lepsza od amerykańskiej, bo każdy ma prawo do własnego zdania, pozdrawiam :)
Nie chodziło mi o tą scenę końcową tylko o tą akcję wypłaty forsy z kont Wennerströma. Gdzie w wersji szwedzkiej to zostało pokazane w góra 30s, natomiast Fincher zrobił z tego akcję w stylu "Mission Imposible", tyle że wszystko bardzo skrótowo i tak jakby doklejone właśnie na siłę.