To, co cechuje "Elvisa" Carpentera, to przede wszystkim odmienność od jego pozostałych filmów. Nie ma tu zagrożenia ani ze strony psychopaty, ani ze strony duchów, wampirów czy kosmitów. Jest to sprawnie i niesztampowo nakręcony film. Zaczyna się nietypowo i nietypowo się kończy. Normalnie możnaby się spodziewać, że zacznie się narodzinami Elvisa, a skończy śmiercią, ale wcale tak nie jest. W pamięć zapada szczególnie pierwsza poważna kreacja Russella, który chwilami naprawdę wyląda jak Elvis. Ujrzeć możemy też aktorów ze złotego wieku Carpentera: w roli Priscilli Preasley Season Hubley (Choc O' Full Nutts Girl w "Ucieczce z Nowego Jorku", Jamesa Caninga (Dick Baxter w "Mgle") i przede wszystkim Charles Cyphers, który mziął udział we wszystkich filmach Carpentera od "Ataku na posterunek 13" do "Ucieczki z Nowego Jorku"). Aktorstwo ogólnie też jest wielką zaletą filmu. Dla znudzonych i narzekających pozostają jeszcze "kawałki" Elvisa, które śpiewa co jakiś czas Kurt Russell. Jestem w pełni usatysfakcjonowany po obejrzeniu tego filmu. Trwa prawie trzy godziny, ale poświęcenie mu swojego czasu nie uważam za błąd.