Billy Wilder „Garsonierą” po raz kolejny udowodnił, że był reżyserem z najwyższej światowej półki. Ta niezwykle zjadliwa satyra na amerykańską obyczajowość i styl życia nowojorskiego społeczeństwa naprawdę robi spore wrażenie. Wilder potwierdza w tym filmie, że był niezwykle spostrzegawczym i zarazem bezkompromisowym obserwatorem życia społecznego.
„Garsoniera” łączy w sobie elementy komedii, dramatu, satyry obyczajowej i romansu. Wilder w swoim stylu wplata w tę opowieść nutę refleksji na temat pułapki, do jakiej prowadzi amerykański styl życia i pogoń za sukcesem. W ogóle „Garsoniera” mimo pozornie lekkiej formy zmusza widza do wcale głębokiej zadumy, bo w filmie czasami nawet między wierszami jest zawartych sporo istotnych społecznych i egzystencjalnych treści (można tu się doszukać nawet krytyki kapitalistycznego wyzysku).
Film opowiada historię C. C. Baxtera, drobnego agenta ubezpieczeniowego, zręcznego figuranta, karierowicza i mitomana, który szybko pnie się po szczeblach kariery dzięki pomocy, jaką oferuje swoim szefom. Mianowicie użycza im swojego mieszkania w celach cudzołożnych. Amoralność głównego bohatera jest z początku wręcz nie do zniesienia, ale stopniowo bohater odsłania swoje „ludzkie” oblicze. Widzimy, że raczej przypadkowo i mimowolnie został on wciągnięty w tę amoralną grę.
W rolę Baxtera popisowo wcielił się Jack Lemmon. Lemmon jak mało kto potrafił zagrać takie właśnie postacie: nieco ekscentrycznych samotników, zmuszonych lawirować, radzić sobie z sytuacją daleką od normalnej i cokolwiek moralnie dwuznaczną. Przy tym Lemmon potrafił zachować przy tym taki wdzięk i dystans, że widz chcąc nie chcąc darzy jego bohatera sympatią, choć bohater ten czasami jest wręcz żałosny. Również Shirley MacLaine zagrała świetnie. Jej rola skrzywdzonej, wykorzystanej i trochę zdesperowanej kochanki – naprawdę palce lizać.
„Garsonierę” naprawdę warto obejrzeć, bo to jeden z najlepszych filmów Wildera. Jest to słodko-gorzka opowieść, czasami śmieszna, czasami smutna i nieco sentymentalna. W sumie film miałby dość smutną wymowę, gdyby nie piękny, krzepiący finał a la Frank Capra – w bohaterze w końcu zwycięży dobro.