To magiczny film, dla dość specyficznej widowni kobiecej. Jest obok "Desert hearts" jednym z tych filmów, o tematyce miłości między kobietami, który cenię sobie najwyżej. Wciąż mam nadzieję, że kiedyś pojawi się i u nas, choć mam też świadomość, że nie na każdym zrobi wrażenie.
To jest obraz bardzo poetycki, delikatny, ciepły i może momentami nawet niezrozumiały. Klimat tego filmu dopełnia pięknie wkomponowana w całośc muzyka, ciekawe nuty płyną z wiolonczeli. Sceneria jest tu bardzo kameralna, wnętrza surrealistycznego cyrku czy niekonwencjonalnie urządzona cyrkowa przyczepa kempingowa budują również ten magiczny nastój. Ale przede wszystkim ten nastrój zawdzięczamy grze dwóch pięknych aktorek, o różnym kolorze skóry: Pascale Bussi?res (Camille) i Rachael Crawford (Petra). To własnie między nimi dochodzi do wspólnej fascynacji, której finał będzie dla niektórych osób zaskoczeniem. Wielu z Was zada sobie pytanie, dlaczego mając tak przystojnego i kochającego mężczyznę u boku, można się zaangażować w miłość do kobiety. Myślę, że odpowiedz tkwi tutaj w jednym trafnie wypowiedzianym zdaniu " to nie tak, że czuję się z Nim nieszczęśliwa... z Nią czuję się po prostu szczęśliwsza". W tym filmie nieodłącznie sztuka cyrkowa przeplata się ze sztuką miłości, a reżyserka - Patricia Rozema, robi to po mistrzowsku. Taniec i gra świateł w scenie z "lustrem" czy akrobacje na trapezie to perełki.
Dla mnie nie ma w tym filmie ani centymetra zmarnowaniej taśmy, choć komuś może przyjść do głowy, że cała nadaje się tylko do kosza. Tak jak wcześniej napisałam, to nie jest film dla kazdego, nawet nie dla każdej kobiety, celnie trafi tylko do niektórych, tak jak do mnie. Podkreślę jeszcze, że sceny miłosne są tu prześliczne i równie magiczne jak reszta filmu. Polecam gorąco, kobietom wrażliwym, ciepłym i mającym romantyczną duszę. Poczujecie w nim emocje.
Ciekawostką jest, że oryginalna kanadyjska wersja filmu wydana w 1995 r na VHS, zawierała dłuższe i barwniejsze sceny miłosne. Wydanie amerykańskie zostało okrojone z części tych scen aby uzyskać kategorię "R". Również DVD wydane w 2005 roku, nie posiada oryginalnych scen miłosnych.
Może w przyszłości pojawi się na rynku wersja reżyserska, z dodatkami i scenami, które wycięto i będzie takim samym smacznym kąskiem jak wersja kolekcjonerka "Desert hearts", która ukaże się za niespełna miesiąc w Ameryce.
a do tego najpiękniejsza scena erotyczna, jaką widziałam w filmie "branżowym"
chociaż motyw psa... hmm... delikatnie mówiąc, nie pasuje mi
Najpiękniejsza? :) Dla mnie może jedna z piękniejszych, bo jakoś nie potrafię sklasyfikować samych scen miłosnych w oderwaniu od filmu. Te sceny wyciągnięte z kontekstu, nie robią już takiego wrażenia.
Podobnie piękne, choć zupełnie inne występują choćby w "Desert hearts", "Claire of the moon", "Affare zu drit", "A Girl thing" czy "Fire".
Scena w "When night is falling" jest o tyle ciekawa, że występują w niej cztery aktorki :) Dwie pary w miłosnym "tańcu", cyrkowa hala z przyćmionym, kameralnym światłem, karmazynowe kotary, liny, trapez i pięknie wkomponowana w ten nastrój muzyka. Bardzo dużo więc elementów składa się na końcowy, jak dla mnie, świetny efekt.
Co do psa i jego symboliki, nie mam nic przeciwko. Trudno mi było jedynie zaakceptować miejsca w jakich przyszło mu "przebywać po śmierci".
Ciekawe,co masz na myśli mówiąc "dość specyficznej widowni kobiecej"...:)
Poszłam za Twoją,Karen,radą-obejrzałam film...i nie rozczarowałam się.Zaczynam rozumieć dlaczego niektórzy tutaj nazywają Cię "filmowym guru".Zgadzam się z wszystkim,co napisałaś.Film dobry zarówna dla wzrokowców jak i dla słuchowców.Osobiście nie uważam się ani za kobietę ciepłą ani romantyczną(poza nielicznymi wyjątkami:P),ale obraz bardzo dobrze do mnie trafił,tym bardziej,że znam tego typu rozterki wewnętrzne.
Nie mogę się zdecydować która z głównych bohaterek była ładniejsza i to oczywiście jako komplement dla obu pań:)
Szczęśliwe zakończenie...pasowało w tym miejscu i nie było wymuszone,a naturalne i udane.Mówię to jako zwolenniczka złych zakończeń.
Moją uwagę przykuła zwłaszcza scena rozmowy przy stole z martwym psem.Dla mnie symbol dość wymowny-nie ma wątpliwości,że nie tylko życie zwierzątka dobiegło końca.
<<<Ciekawe,co masz na myśli mówiąc "dość specyficznej widowni kobiecej"...:) >>>
Dla kobiet, które potrafią doszukać się głębi tam, gdzie innym włącza się senność :)
Nie jestem guru :) i niełatwo mi polecać filmy nieznajomym i pisać "obejrzyjcie ten, bo jest genialny" . Z tego co zauważyłam, ja chyba inaczej patrzę nie tylko na filmy. Łatwiej jest podać kilkanaście wartych zobaczenia, a oglądający sam zadecyduje, co dla niego jest ciekawe, a co zupełnie nietrafione, ale czasu nie powinien tak czy siak zmarnować. Niektórym filmom warto dać drugą szansę. Ja dzięki temu odkryłam kilka, które bardzo polubiłam. Czasem przeszkadza nastrój, czasem brak skupienia, a czasem polecenie filmu przez guru :)
Z tym ciepłem i romantyzmem....wiesz, czasem mam problem, gdy oglądam cokolwiek, z określeniem jaka część mnie, uległa oczarowaniu. W przypadku "When..." nie miałam wątpliwości, bo to dwie z kilku podstawowych "nut zapachowych" mojej duszy.
Może akurat Ty czułaś w tym filmie inaczej, a może nie znasz siebie na tyle dobrze albo też podobało Ci się w nim zupełnie coś innego, niż mnie. Tylko skoro się zgodziłaś ze wszystkim co napisałam, to jednak częściej bywasz ciepłą i romantyczną istotą (piszesz tak, jakbyś wewnątrz była delikatna).
P.S. Ładna mi nauka... oglądanie po kilka razy "sceny na trapezie" :))
A to nie guru decyduje o tym,czy jest guru,czy nie:):p Po wymianie paru rozbudowanych..i cóż-szczerych nie powiedziałabym,że robiąc listę dla mnie(za którą bardzo dziękuję:*) polecałaś filmy komuś zupełnie nieznajomemu.Faktem jest,że jak film jest naprawdę dobry,to każdy,kto ma w głowie coś więcej poza echem i nie nosi klapek na oczach doceni w nim coś,cokolwiek by to nie było.Oczywiście,nie oglądam filmu wyłącznie dlatego,że ktoś(nawet guru;) mi go polecił.Warto jednak mieć jakieś wskazówki,niż szukać na oślep obrazów wartościowych.
To,że jestem delikatna i wrażliwa nie oznacza jeszcze,że jestem romantyczna.Z biegiem lat to słowo (romantyczny) powoli zatraca dla mnie znaczenie.Niby nabierając doświadczenia człowiek powinien rozumieć więcej,a ja rozumiem je coraz niewyraźniej.Chyba każdy rozumie słowa po swojemu,zgodnie z własnymi doświadczeniami,według rozmów,które przeprowadził z ludźmi,według tego,co usłyszał od innych.I mnie romantyzm niestety nieodłącznie kojarzy się z banałem.Pewnie wpływ na to ma wychowanie w dobie telewizji(mimo,że telewizji jako takiej nie oglądam już od ładnych 7 lat),która niemal wszystko trywializuje i obraca w kicz.
Odp.P.S. niech to diabli,rozgryzłaś mnie-oglądałam tę scenę kilka razy...(jeśli już nie kilkanaście,straciłam rachubę:P) i oczywiście mam wyrzuty sumienia,ale to nie tylko moja wina przecież.Żeby Sumarokow był taki pociągający,taki seksi,taki działający na wyobraźnię to tez bym mu poświęciła uwagę;)Co tam!myślę,że nie tylko ja nie poprzestałam na jednym razie jeśli chodzi o trapez...prawda?;)
Mnie się moje pojęcie romantyzmu kojarzy z czymś innym, niż banał. Generalnie nie zachwycam się romansami, ani komediami romantycznymi, jeśli nie doszukam się w tych filmach "drugiego dna" (ale jako wiecznie głodny poszukiwacz i obserwator, znajduję zawsze co nie co , choć nie do końca zaspakaja to mój apetyt).
Romantyzm, to dla mnie bardzo emocjonalny stosunek do świata i ludzi, do różnych sytuacji, do odbierania sztuki, to coś w rodzaju fascynacji, ale nie pustej egzaltacji. Nie umiem za bardzo opisać tego słowami, bo to przecież jest rodzaj uczucia, uczuciowości....Czy mam w sobie coś z banału? Może i tak, ale ja ten stan uwielbiam, te wzloty duszy, która biegnie gdzieś wysoko, wysoko i na tych wyżynach sobie lata i się uśmiecha :) Jak w tych snach o lataniu. Ale...rozumiem też się kieruję, nie tylko zmysłami i intuicją, bo one są przecież ulotne. W każdym razie romantyczna część mojego "Ja" to wesoły marzyciel, radujący się z tego co czuje, bardzo rzadko jest cierpiętnikiem, ale zdarzało się i tak.
Wiem, że to dziwnie brzmi w tych czasach, gdzie ludzie tak gonią za wszystkim i twardo stąpają po ziemi. Trudno, część mnie taka właśnie jest (a właściwie to na szczęście taka jest). Poza tym mój romantyzm bardzo się przydaje w niektórych intymnych sytuacjach, gdy nastrój wymaga uspokojenia mojego, żywiołowego temperamentu, a wtedy czułość i namiętność ma zupełnie inną wymowę - romantyczną.
Jeśli świat jest taki szary, dlaczego go własnoręcznie nie pokolorować, skoro być może ma się do tego talent? :) A granica między tym, co jest kiczem, a tym co nim nie jest - jest płynna.
P.S. "When...", jak wiesz, to jeden z moich ulubionych filmów, więc....oglądałam go namiętnie od czasu do czasu, ale jak zwykle od początku do końca, bo mnie się tam dosłownie wszystko podoba. I wiem, co czuje Camille, co Petra, co Martin... wiem to, po swojemu oczywiście.
Bardzo mnie ciekawi wersja reżyserska, mam nadzieję, że kiedyś ją zobaczę.
Pamiętasz taki moment, w którym słychać (może nawet widać, ale ja patrzę na coś innego:) podrywające się do lotu ptaki?
Cóż...w Twoim rozumieniu tego słowa może i mam coś z romantyczki.Tyle,że ja to inaczej nazywam:)
Nie mówię też,że kicz nie może być ciekawy,ale w takim zmasowaniu jak w telewizji i przy tym podawany tak...agresywnie...to już nie interesuje mnie w ogóle.Traktuje to jako zło konieczne.A żeby doczekać się czegoś wartościowego w polskiej telewizji trzeba mieć naprawdę wytrwałość i mocne nerwy,bo przecież wszystkie seriale, a potem jeszcze wszystkie powtórki seriali muszą przelecieć.Echh...chyba przemawia przeze mnie frustracja,ale to jest naprawdę rzecz,która mnie uwiera.
Sceny nie pamiętam,próbowałam znaleźć zaciekawiona,że o tym wspominasz,ale nie udało mi się...może naprowadzisz mnie w jakiej części filmu to było?I co jest takiego,że o niej piszesz?
Gdybyś kiedyś dotarła do wersji reżyserskiej,to byłabym bardzo zainteresowana informacjami jak ja znaleźć:)
Niestety, często nieporadnie wychodzi mi opisywanie.
TV też nie oglądam, odkurzam tylko telewizor :) Kiedyś miałąm większy pakiet i oglądałam pasjami National Geografic i podobne tematycznie programy, ale czasu brak.
Co do sceny :) Podpowiedź brzmi: dwie kobiety, pocałunek, owalna szyba.
Wersja reżyserska jeszcze nie została wydana na DVD, może kiedyś będzie. Jest tylko VHS dostępne chyba w Kanadzie, marne szanse, żebyśmy to zobaczyły. Jak coś będę wiedzieć, to poinformuję.
No tak!Dopiero raz widziałam ten film i pewnie dlatego nie zwróciłam uwagi na ptaki...były tak jakoś naturalnie,że jak o tym pomyśleć bez nich ta scena byłaby pusta.Symbolika tych gołąbków tez raczej oczywista:tak jak one Camille oderwała się na moment od ziemi,od problemów, zakazów, nakazów, obowiązków i pozwoliła sobie być sobą,pozwoliła sobie odpłynąć;nie powstrzymało ją nawet to,że tym pocałunkiem dała nadzieję na coś,czego świadomie sama do siebie nie dopuszczała,a tym samym mogła dotkliwie kogoś zranić.To się wtedy nie liczyło.Liczył się impuls,tęsknota,emocja chwili.podświadomie chyba jednak już wtedy czuła,że to jest jej droga,że jej szczęście wiąże się z właścicielką ust które całuje.Zaraz potem widać jak się opamiętuje i ucieka.ale nie da się już cofnąć niczego.A chwila zapomnienia przerodzi się w coś,czego nie da się powstrzymać.
Ciekawe,że rozmawiałyśmy o pływaniu nago,o snach z pływaniem w czystej wodzie,tuż przed tym jak obejrzałam ten film,a jeszcze wtedy NIE wiedziałam jak się zaczyna.A zaczyna się przecież marzeniem sennym:)Czasem czuje się pismo nosem:)Muszę chyba spróbować przekonać moją podświadomość,żeby wprowadziła drugą bohaterkę do moich własnych historii:D
Nie słyszy się i nie widzi ptaków, bo nasze oczy wpatrują się w obraz namiętności, pożądania, w zachłanne spotkanie ust i przyciąganie ciał, a nasz słuch - próbuje wsłuchać się w to, co widzi wzrok. Gołębie są poza naszą percepcją, choć podświadomość je słyszy.
Wniosek stąd taki, że musiałaś pochłonąć tą scenę całą sobą i dlatego nie słyszałaś gołębi :)
Ciekawie próbujesz interpretować zachowanie Camille :)
Może i trochę się w tej scenie zatraciłam...tak bardzo chce sie,żeby wreszcie to zrobiły,że nie zwraca sie uwagi na ptaszki;)
Masz jakąś inną interpretację? Chętnie poczytam:)
Uwaga spoiler :)
Moja interpretacja w zasadzie jest bliska Twojej.
Dodałabym może jeszcze to, że człowiek nie zdaje sobie czasem sprawy z tego kim jest i jaki jest, do momentu aż nie spotka na swojej drodze kogoś, kto zasieje w nim ziarenko niepokoju. Myślę, że impulsem do tego co stało się później, był dotyk...w pralni. Camille to dobrze zapamiętała, bo potem mówiła o nim w przyczepie. Wtedy jeszcze mogła sobie nie zdawać sprawy z tego, dlaczego cofnęła rękę, a nie tak jak zrobiłaby to większość kobiet w chwili smutku i rozpaczy, nie przytuliła się całą sobą do współczującej jej, Petry.
Znasz może takie uczucie, gdy nie chcesz, aby poznano, że coś jest Ci drogie bądź miłe i uciekasz od tego świadomie, bo nie potrafisz tego czegoś nazwać abo to, co poczułaś, budzi w Tobie dziwny niepokój? Znają to osoby, które późno odkrywają siebie, znają też te, które uciekają od komplikowania sobie życia.
Drugi impuls był już wyraźny, słowa Petry wywołały panikę i ucieczkę...ale obejrzała się za siebie, gdy wyszła z cyrkowego wozu, jakby z niedowierzaniem patrzyła i mówiła sobie "coś takiego, to niemożliwe!"
Nie wiem,chyba nie jestem większością kobiet,bo ja tez nie przytuliłabym się do kogoś nieznajomego, kogo spotkałam 3 minuty wcześniej,ale może to przez moje osobiste fobie.
Co do tego uczucia,przyznam,że nie znam go za bardzo; świadomie,czy nie świadomie robię na przekór całemu światu,chcę wyzwań,nie lubię łatwych rozwiązań i to,co przez większość społeczeństwa uzna za dziwactwo często mnie ciekawi i pociąga. Wiem,czego chcę i mówię czego chcę.
Prawda,człowiek poznaje siebie dopiero spotykając innych, będąc w różnych sytuacjach.Teoretyzowanie w stylu "jakbym była na Twoim miejscu to zrobiłabym to i to" nie ma dla mnie większego sensu,bo samemu trzeba się znaleźć w danym położeniu.
Rozumiem,że osiągając już pewien wiek człowiek przyzwyczaja się do pewnej wizji(prawdziwej bądź mniej) siebie i jeśli coś lub ktoś tą wizję kompletnie obraca w ruinę to zdrową reakcja jest szok i początkowe zaprzeczanie.Potem są 2 drogi postępowania:zaakceptowanie nowej wizji siebie,lub zaprzeczanie samemu sobie.Mam wrażenie,że Camille spodobała się jej nowa wizja siebie i dlatego poszło to w sumie dość gładko dalej:)
Właśnie chodzi o to, że ani Ty ani ja, nie jesteśmy większością (teoretycznie nie jesteśmy, bo praktycznie w/g Kinseya, każdy z ludzi ma w sobie pewien, mniejszy lub większy, pierwiastek homoseksualny).
Może się mylę w swoich obserwacjach, ale sądzę, że jednak my od dotyku innej (obcej) kobiety - uciekamy (czasem do momentu kiedy już innego wyjścia nie ma, bo inaczej nie wypada) albo sztywniejemy jak "kołki"....
<<<Teoretyzowanie w stylu "jakbym była na Twoim miejscu to zrobiłabym to i to" nie ma dla mnie większego sensu,bo samemu trzeba się znaleźć w danym położeniu.>>>
Mnie się wydaje, że wiele zależy od kontekstu i od osoby, która może Ci w pewien sposób pomóc radą (o ile jej potrzebujesz), jeśli była w bardzo podobnej sytuacji, ale wiadomo, że problemu za Ciebie i tak nie rozwiąże. Nie powiedziałabym jednak, że nie byłabym komuś wdzięczna, za mądrą radę, gdybym jej potrzebowała. Sama rzadko z rad korzystam, pytam siebie i sama sobie odpowiadam. Nie ma to jak przejechać się na własnych błędach, to niewątpliwie w ostatecznym rozrachunku wzmacnia, mimo, że może dostarczyć wiele bólu. Nie śmiej się z tego co napiszę, ale w/g mnie, życie musi boleć, żeby można je było w pełni docenić. I każde doświadczenie jest cenne.
***********Spoiler***********
Jedna sprawa mnie w "When..." nie bardzo przekonuje, to tempo dziejących się wydarzeń i wyborów. Może wynika ono z faktu, że Petra musi wyjechać, a Camille ma przeczucie, że mogłaby już jej nigdy nie spotkać. Po wspólnie spędzonej nocy i rozmowie o rychłym wyjeździe Petry, Camille pyta "czy Ty mnie chcesz?", chwilę wcześniej wyznając jej miłość. Cóż, przymykam na to oko, bo jakie mam wyjście, skoro film mi się tak bardzo podoba, ale "kocham cię" to poważne słowo, dla mnie za szybko wypowiedziane po tak krótkiej (nie)znajomości. Ten film powinien być o wiele, wiele dłuższy :)
Nie śmieję się.Złe momenty są potrzebne choćby po to,żeby móc się cieszyć tymi dobrymi.Ale znowu nadmiar tych pierwszych może zaowocować w takie czy inne skutki,które nie pozwolą się cieszyć już nigdy w życiu.Ważnie,żeby była równowaga.
Właśnie ta samodzielność to coś,co mamy ze sobą wspólnego.Chociaż myślę,że powody dla których wolimy siebie pytać o radę są różne.W moim przypadku wynika to z jakiejś takiej głupiej przekory,nawet jak wiem,że ktoś ma rację to zazwyczaj zrobię odwrotnie.Ale jak tez słusznie zauważyłaś branie na siebie konsekwencji swoich decyzji a w rezultacie cierpienie-wzmacnia(jeśli nie zabije).Mój najlepszy przyjaciel nazywa mnie zimną suką czasami(tak pieszczotliwie:)),ale zimna to ja nie jestem.Tylko nauczyłam się postępować czasem tak,jakbym była.
Hmmm...psychologicznie to rzeczywiście dość nieprawdopodobny element to tempo rozwoju wypadków.W ten sposób mogłaby się zachowywać czternastolatka,a nie dojrzała kobieta.Tak czy inaczej,ta długość filmu mnie satysfakcjonuje...nie wiem,czy nie zmęczyłabym się gdyby te ich rozterki trwały dłużej.
A jeszcze refleksja co do dotykania.Prawda dotyk kobiet wpływa na nas bardziej stresująco,bo jakiś sposób jest to dla nas związane z czymś bardziej zobowiązującym niż przyjaźń czy koleżeństwo.Tak samo rozbieranie się przy kobietach(mówię np. o czasach kiedy się na wf chodziło), a to w teorii,którą stworzył ktoś,kto wymyślił zbiorowe szatnie nie powinno powodować żadnego dyskomfortu(przynajmniej wydaję mi się,że takie miało być założenie).Ja w takiej sytuacji zaciskam zęby i zgrywam zimną sukę że niby nigdy nic:D
Inna sprawa,że dotyk przypadkowych osób wywołuje u mnie jakiś niemiły odruch( z tego powodu nienawidzę autobusów i nie chodzę na dyskoteki) i chyba większość ludzi źle znosi naruszanie ich "prywatnego terytorium" chociaż nie aż tak maniakalnie.
W autobusach czy tramwajach mam podobnie, wyczuwam dotyk nawet jak mam "10 swetrów na sobie"...
A film chciałabym dłuższy, choćby ze względu na więcej miłej dla oka erotyki oraz lepsze wrażenie rozciągnięcia akcji w czasie.
Gdyby dodatkowy czas miałby być przeznaczony na erotykę,to ktoś taki jak ja nie mógłby powiedzieć "nie".
Z tymi autobusami to wrażliwcy chyba już tak mają.
Jeszcze zapomniałam dopisać, że o tej scenie można by doktorat napisać. Chodzi mi o psychologię, o przyczyny, dla których do tego w ogóle doszło. Lubię takie niuanse :)
piękny,wspaniały,wartościowy nie wiem co jeszcze napisać.Oglądałam go i powiem,że ma totalnie niepowtarzalny klimat:)
Witaj,
Bardzo lubię Twoje wypowiedzi na temat filmów, muszę powiedzieć że większość z opisywanych przez Cibie filmów widziałam i odbieram je podobnie. Czy wiesz może gdzie można zdobyć ten film, ponieważ oglądanie na YouTube bywa męczące. Z góry dziekuję za ewentualną odpowiedź i Pozdrawiam.
Rzadko oglądam filmy dwa razy lub więcej. Rzadko dzieje się tak, że film mnie oczaruje i z zapartym tchem gapię się na napisy końcowe. Ten film... zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia i nie zdołałam do niego nie powrócić. Między innymi za sprawą muzyki i wiolonczeli tak przeze mnie umiłowanej. Zachwyt potęgowały cudownie plastyczne sceny miłosne - delikatne i zmysłowe.. lecz nie tylko te. A wątek lotniczy po prostu rozłożył mnie na łopatki. Ale to tylko takie moje osobiste zboczenie. O zastrzeżeniach już zapomniałam :)
Ja również zwróciłam uwagę na odlatujące ptaki w scenie pocałunku :) myślę, że Camille wówczas przepadła.. i wzniosło się jej serce ku wyżynom miłości niczym ptak.. Jeśli zaś chodzi o psa, być może usunął się i zrobił miejsce Petrze? Camille sama przyznała, że była do niego przywiązana jak do nikogo innego. Poza tym pies w cyrku pewnie by się zanudził ;) Podobała mi się również scena tuż po pierwszym pocałunku bohaterek, kiedy to Petra robiła gwiazdy :) zupełnie jakbym widziała siebie.. I jeszcze jedna rzecz, scena miłosna. Z przecudowną wiolonczelą i akrobatkami na trapezie. Pomijając kontrast owej sceny z wcześniejszą sceną Camille i Martina.. i pomijając również magię bliskości Petry i Camille w ich miłosnym uniesieniu, czy nie wydało się Wam przypadkiem, że akrobatki w ostatniej figurze ułożyły swe ciała tak, by powstało serce...? :)
******************* Spojler*********************
Ach, wątek lotniczy to piękna metafora.
Czasem fruwam we śnie, nie na lotni, nie w samolocie czy balonie, tylko "steruję swoją duszą" (tak sie lekko fruwa, że ciało jakby nic nie ważyło) wzbijając się w powietrze, latając w wielkokubaturowych zamkniętych przestrzeniach. Wolna jak ptak obserwuję świat z góry i albo cieszę się radośnie albo uciekam przed kims złym, kto chce mi zrobić krzywdę. Wrażenia z tych lotów są nieziemskie.
W filmie, moim zdaniem, ten lot to symbol przełamania strachu przed skrywaną gdzieś głęboko tajemnicą Camille, to jednocześnie symbol wzajemnego zaufania i opiekuńczości Petry względem fascynującej ją Camille. Nie pamiętam już dokładnie słów jakie wypowiada Petra, ale brzmią mniej więcej jak: "co cię nie zabije to cię wzmocni, zaryzykuj i spróbuj, bo zobaczysz, że ci się to spodoba. Ze mną nie stanie ci się nic złego". I bynajmniej dla mnie, te słowa mają szerszy kontekst, mają odniesienie do decyzji życiowych.
Dla mnie wątek psa, to jakby personifikacja przeszłości i przyszłości Camille. Kochała psa bardziej niż kogokolwiek na świecie, nie mogła się z nim rozstać kiedy zdechł. Pochowała go dopiero gdy zakochała się w Petrze. "Zmartwychwstanie" psa to według mnie odniesienie do "nowego życia", do którego zmierza Camille wraz z Petrą w wozie cyrkowym, zostawiając za sobą to dotychczasowe. Nie przypuszczam, żeby to zwyczajnie była tylko hibernacja :)
Odczułaś bliskość reakcji Petry, w scenie po pierwszym pocałunku, a mnie się tam niezwykle podobała sceneria. Zimne, metalowe konstrukcje słupów energetycznych w kontaście z radością Petry, a potem świetne przejście kadru do gabinetu zamyślonej Camille, siedzącej na kręcącym się w fotelu.
Co do ostatniej sceny na trapezie, to mnie się ona jednoznacznie skojarzyła z fizycznością, zespoleniem. Ułożenie ciał akrobatek zwróconych do siebie twarzami, złączonych stopami, udami i łonami, i odchylonymi powyżej nich ciałami wskazuje mi bardziej na takie "artystyczne" i subtelne przedstawienie orgazmu.
P.S. Piękne akrobacje gimnastyczne i w bardzo ciekawej oprawie muzycznej występują też w innym "branżowym" filmie - "The Gymnast". Co prawda magia już zupełnie inna, ale warto zobaczyć.
Wolna jak ptak obserwujesz we śnie świat z góry... :) Myślę, że takie sny są jednymi z najpiękniejszych prezentów od naszej podświadomości. Jak się kiedyś przekonałam, można je urzeczywistnić :) Dlatego pewnie słowa Camille: "But I did it, didn't I?" odebrałam bardzo personalnie. Choć, oczywiście, równie dobrze można je odebrać metaforycznie. Swoją drogą uwielbiam, jak je wypowiada..
No właśnie. Zastanawiałam się, jak interpretować zmartwychwstanie psa. Podoba mi się Twoja wersja :) nie sądzę, aby piesek ożył, by greenpeace nie zapukał któregoś dnia do drzwi pani reżyser.
Zimne metalowe konstrukcje, ale konstrukcje jakże wysokie! :) i pod napięciem...
Akrobatki na trapezie zbliżyły się i przytuliły w sposób, który został opisany w "Claire..." :) nic więcej nie trzeba dodawać.
Ach! chyba na dwóch seansach "When night..." się nie skończy.
"The Gymnast"? no to dopisuję do listy oczekujących.
Nic więcej nie moge dodać do wypowiedzi Karen, właśnie dzięki niej obejrzalam ten film i uważam, że jest on absolutnie najlepszym filmem branżowym jaki do tej pory widziałam. "The Gymnast" ma bardzo fajne sceny i myslę, że warto go obejrzeć. Latanie jest cudowne ja niestety nigdy nie pamiętam swoich snów więc muszę to nadrabiać w realu, ale jeszcze się nie odważyłam latać na paralotni chociaż w dobrym towarzystwie czemu nie, to musi być jak latanie nad Wielkim Kanionem...
Nie ważne czy polskie czy międzynarodowe ja poprostu kocham latać im dłuższy lot tym lepszy, najdłuzszy jaki do tej pory zaliczyłam trwał prawie 11 godzin i było super. Wczoraj miałam pokusę żeby skoczyć na bangi, ale miejsce nie było dobre... Latam dość często, ale najlepsze są loty transatlantyckie bo najdłużej trwają...
mhm. Chciałabym bardzo podziękować Karen, ponieważ gdyby nie Twoje lista filmów, prawdopodobnie nigdy nie obejrzałabym "When night is falling". Muszę przyznać, że zgadzam się ze wszystkim, co tutaj napisałaś. Ogólnie nie lubię 'happy end-ów'. Tutaj jednak myślę, że czułabym nutkę rozczarowania, gdyby zakończył się inaczej. Był o tyle sprytnie nakręcony, że to też zależy od punktu patrzenia. Ostatnia scena, kiedy pies wyskakuje ze śniegu, może sugerować, iż koniec był całkiem inny niż sobie obrałam, jednak moja wersja zakończenia podoba mi się bardziej. :) Myślę, że wrócę do niego jeszcze sporo razy, tak jak wracałam do "Loving Annabelle". Tutaj było już coś w samym doborze aktorek. Nie wyobrażam sobie innych. Wzajemnie uzupełniały całą kompozycję tego co było w nich i pomiędzy nimi. Zaliczam ten film, do genialnych.
Przez listę filmów wartych zobaczenia na forum L.A ciężko przebrnąć, bo kilkaset postów to dość dużo do czytania, tym bardziej, że nie sądziłam zakładając tam temat, że aż tak wielu „branżówek” jeszcze wtedy nie widziałam i że tak wiele z nich może wywrzeć na mnie pozytywne wrażenie.
Dojrzewam do uporządkowania, ale to już raczej będzie tylko kameralny wpis u mnie.
Stwierdziłam ponadto, że mimo wszystko nie ma w tym większego sensu, aby „narzucać” innym swe ulubieńsze filmy. Opisy zdecydowanie nie oddają odczuć. A odczucia są przecież zupełnie indywidualną sprawą. Przeważająca część osób, które oglądały „When night is falling” jest nim rozczarowana. A za to oczarowana filmem jest ta mniejszość, która dostrzega w nim - wielopłaszczyznowo - sztukę i odczuwa wrażenie, że tu wszystko pasuje jedno do drugiego, jak w idealnym świecie. Tylko że takiego świata nie ma, może dlatego nam się podoba taka wizja. To wrażenie połączenia piękna: muzyki, obrazu, kobiecego ciała i mistycyzmu nocy, mimo ewidentnych niespójności, oderwania od rzeczywistości, przyciąga nas do tego filmu.
Często nie potrafię wyjaśnić tego fenomenu, a już w trakcie oglądania podskakuję na fotelu i nie mogę się powstrzymać, żeby choć w duchu nie zawołać: „tak, to fantastyczne móc to zobaczyć, usłyszeć, nasycić się tym, naładować i zatrzymać ten stan na dłużej”. Lubię wracać do ciekawych wrażeń, do wspomnień i... czasem odkrywam coś na nowo, coś czego wcześniej nie dostrzegłam, nie odczułam.
Do „When night is falling” wracam co jakiś czas. Jego moc mogę porównać do spotkań z kimś, kogo się uwielbia i z utęsknieniem czeka na kolejne.
Wciąż mi wybornie smakuje.
Nie tak dawno dane mi było obejrzeć ponownie ten obraz, tym razem w bardzo pięknej jakości. Nadal wybornie smakuje, w tym względzie nic się nie zmieniło, a od czasu, gdy napisałam tu pierwsze zdanie mineło już parę lat. Film się wcale nie zestarzał, chłonęłam go tak samo, jak kiedyś... czyli duszkiem :) Tak naprawdę z wielu nowszych filmów ciężko wyłowić takie, które mnie zachwyciły podobnie jak, niegdyś "When Night is Falling", może dlatego, że był on totalnym zaskoczeniem. Nigdzie wcześniej nie wyczytałam o nim, że komukolwiek się spodobał.
Mnie też ten film oczarował i zahipnotyzował, pomimo tego że jestem hetero :) Lubię filmy wyciszające, najlepiej z wątkiem miłosnym, a ten spełnia wszystkie wspomniane kryteria. Gorąco polecam ludziom tolerancyjnym :)
Miło jest obejrzeć film, który oczarowuje i hipnotyzuje. Takie "perły" nie trafiają się często, ale świetnie, że można je jeszcze spotkać:)
Poleciłabym ten film także ludziom nietolerancyjnym. Jeśli nawet historia będzie dla nich odpychająca, to może mimo wszystko docenią świetny soundtrack, czy też np. taniec z żelazkami :) W tym filmie jest takie bogactwo form, że trudno by było zanegować kompletnie wszystko, choć pewnie można.
Ludzie nietolerancyjni nie otworzą się na 99 pozytywnych rzeczy, skoro jedna będzie ich zniechęcać :) Uprzedzenia tak ograniczają, ze zabierają to co najpiękniejsze w życiu. Taniec z żelazkami rzeczywiście był super, a soundtrack to prawdziwa wisienka na torcie. W trochę innym świetle przedstawiony jest film Lost and Delirious, bo tam uczucie balansowało na granicy szaleństwa i rozpaczy, a koniec filmu nie daje odpowiedzi, czy doszło do tragedii, czy miłość uwolniła się wreszcie i rozwinęła „skrzydła” :)
Tak, "Lost and Delirious" nie jest filmem wyciszającym. Niektórzy nie mogli się po nim długo pozbierać. Myślę, że skończył się tragicznie. W wielu kulturach drapieżny ptak w locie zwiastuje śmierć. Jak np. sowa w "Innym spojrzeniu" z fenomenalną ścieżką dźwiękową i parą polskich aktorek. Ale praktycznie prawie bez muzyki też można stworzyć film, który jest w stanie poważnie zawładnąć zmysłami, a którego niespieszne tempo i wątek miłosny jest z zupełnie innej bajki niż "When Night is Falling". Mam na myśli "Portret kobiety w ogniu", film dla mnie nieidealny i lekko "przegięty", ale niezwykle klimatyczny .
Pisząc „rozwinęła skrzydła” pozwoliłem sobie na małą grę słów, ale dobrze wiedziałem, że zginęła, dlatego wcześniej zaznaczyłem, że uwolniła się… Nie lubię nazywać tragedii po imieniu, bo wtedy dopada mnie cały sens tego, co się stało. Reżyser chyba też tego nie lubi, bo zakończył film poetycko. Jestem właśnie po seansie „Portretu kobiety w ogniu”. Boję się takich filmów, ponieważ odczuwam żal, kiedy się kończą, tak samo jak boję się wychodzić z National Gallery , bo dopada mnie zgiełk na Trafalgar Square i kiedy muszę wracać z dzikości Klifów do mojego szarego miasta. Przepiękna końcówka z palcem trzymającym otwartą stronę książki na obrazie. Masz wrodzony dar, do polecania wartościowych filmów. Osobiście myślę, że pisząc „niektórzy nie mogli się pozbierać po obejrzeniu Lost i Delirious” miałaś na myśli siebie. Nie wstydź się. Mnie tak ścisnęło w gardle, że długo nie mogłem wrócić do siebie :) To prawdziwa uczuciowa esencja życia która potrafi dotrzeć do wnętrza i zdrowo człowiekiem potrząsnąć, jeżeli uświadomi się z czym tak naprawdę mamy do czynienia na co dzień…
Zawoalowany przekaz całości dzieła oraz często niejednoznaczny finał, które dają pole do popisu wyobraźni widza, bardzo sobie cenię. Szczypta inteligencji też się czasem przydaje, żeby ogarnąć to, co autor miał na myśli:) Bywają filmy, których nie jestem w stanie sama rozwikłać i jeśli czuję, że warto wejść głębiej, to dopiero buszowanie w sieci rozjaśnia mój obraz. Tak było np. z "Mulholland Drive", który od pierwszego seansu mnie wciągnął, a po wyjściu z kina nie byłam w stanie zamknąć ust i przestać dyskutować. To trwało, aż do drugiego seansu w kinie, jakieś kilka dni :)
W "Portrecie kobiety w ogniu" też są momenty zawoalowane (czy kobieta-zjawa w sukni ślubnej to duch siostry, czy strach Marianny), ale także niestety dla mnie momenty zupełnie niepotrzebnie gmatwające całość (mit o Orfeuszu) czy wręcz zbyt dosłowne i psujące klimat (ostatnia scena). Są jednak w tym filmie sceny niesamowite, a całość z przepięknymi kadrami wypada zjawiskowo. Jak dla mnie plusy zdecydowanie przeważają minusy. Malarskie zdjęcia i wyraz oczu Noemie Merlant to tylko jedne z zalet.
Skoro już o malarstwie mowa, to istnym, nowym Caravaggio stał się dla mnie Jorgos Lantimos. Stworzył obraz, którego nie mogłam objąć swoimimi zmysłami - "Faworytę". Niemal każdy kadr wzbudził we mnie zachwyt. Sposób filmowania, fenomenalne oświetlenie, stroje! i makijaże oraz lokacje. Takiego niesamowitego wrażenia przez lata nie zrobił na mnie żaden film. Dosłownie zwariowałam na punkcie gry Olivii Colman. Zastanawiałam się i nadal zastanawiam, w jaki sposób ona to zagrała, pokazując cały wachlarz tak trudnej osobowości: zdziecinniałej i ciężko doświadczonej przez los, zazdrosnej i kochającej, władczej i uległej, schorowanej,zgorzkniałej, przegranej, oszukanej. Cała historia luźno oparta na faktach, opowiedziana została z kobiecym wdziękiem i pazurem przez mężczyznę, a zagrana przez trzy wspaniałe aktorki.
Nie mogę za często wracać do tego filmu, bo nie chcę, by mi się kiedykolwiek przejadł, ale sądzę, że z każdym kolejnym seansem wypatrzę coś nowego. Kocham kino od zawsze, pozostawia we mnie ślady twórców, których wyobraźnię i artyzm podziwiam. Nie jest remedium na rzeczywistość, ale na wzbogacanie siebie :) Czasem jednak bezlitośnie przypomina o czymś, czego sama doświadczyłam i wydaje się, że mimo wszystko pomaga zrozumieć więcej.
Myślę że miłość i sztuka mają w sobie pierwiastek żeński i gdybym musiał je spersonifikować, to byłby one kobietami. Nie zależy mi, aby je zrozumieć. Wolę je podziwiać i delektować się ich obecnością. Malarze, rzeźbiarze czy reżyserzy filmowi tworzą, aby poruszyć człowieka i wydobyć z niego ukryte uczucia, smutek, żal, podziw, współczucie, empatię itp. Same kobiety wolą być bardziej kochane i podziwiane niż rozumiane :) Kiedy oglądam film i nie rozumiem go, to zostawiam ten brakujący element układanki i podchodzę to tego następnym razem. W ten sposób moje pożądanie i podziw nie gasną. Utrzymują to zainteresowanie jako ciągły i nie gasnący płomień. Jeżeli mam kiedyś zrozumieć to, co twórca chciał przekazać, to zrozumiem, a jeśli nie, to też będzie dobrze, bo wewnętrzne zainteresowanie nie zgaśnie. Profesor David Gale (Kevin Spacey) na początku filmu The life of David Gale przytacza słowa francuskiego psychoanalityka I filozofa J. Lacana, które mniej więcej brzmią: Uważaj, czego pragniesz, bo kiedy już to osiągniesz, to przestaniesz tego pragnąć. Utrzymywanie wewnętrznego głodu i pragnienia jest przyjemniejsze od zaspokojenia, dlatego bez względu jak przebiega wędrówka po świecie miłości i sztuki, każde rozwiązanie może okazać się dobrym dla wędrowca :) Ja także kocham kino, ale wolę, aby ono przepływało przeze mnie jak eteryczna, niewidzialna materia. Film Faworyta niestety nie podobał mi się, chociaż bardzo lubię aktorkę Olivię Colman. Bardzo jednak jestem Ci wdzięczny za propozycję filmowe i chętnie skorzystam z propozycji, które zamieszczasz na swoim blogu. Jeżeli chciałabyś kiedyś wyciszyć się, to polecam film Heartlands (2002) z cudowną ścieżką dźwiękową brytyjskiej piosenkarki Kate Rusby
Z pewnymi kwestiami się nie zgadzam, ale przecież nie muszę, skoro jesteśmy całkiem różnymi ludźmi. Każdy z nas ma swój własny bagaż doświadczeń i stosunek do sztuki, miłości czy kobiet, a także uogólnień :)
Jeśli będziesz korzystać z mojej starej listy, uczulam na jeden film - "Miłe martwe dziewczyny". Mimo, że widziałam go dawno i tylko raz, czasem wypełza z mojej podświadomości i o nim myślę. To trudny film i temat, wymaga dużej odporności na emocjonalny wstrząs od wrażliwego widza. Można nawet powiedzieć, że jest to film dla odważnych "rycerzy w zbrojach".
Twoją propozycję filmową na wyciszenie będę miała na uwadze i dziękuję za miłe słowa oraz wymianę myśli:)
Wymieniałem z Tobą myśli nie dla uzyskania akceptacji mojego sposobu patrzenia na świat, ale dlatego że podoba mi się sposób w jaki traktujesz swoich korespondentów. Z wielkim zaangażowaniem , dbałością o szczegóły i szacunkiem. Bardzo dziękuję :) Dziś mam dzień wolny więc zabiorę się za ten ciężki film, który mi poleciłaś. W zamian odwiedzam się tytułem równie trudnym dla prawdziwej Joanny d’Arc. Pozwól mi upaść (2018. Jest w nim poruszona miłość między kobietami, której studiów podjęłaś się. Mam nadzieję spotkać się jeszcze kiedyś w komentarzach pod jakimś tytułem :)
Będzie mi niezmiernie miło, gdy się pod innym tematem gdzieś, kiedyś spotkamy :)
Na dzień wolny szkoda, ze taki ciężki film wybierasz. Ja bym wybrała np. "Trzy serca" Bogayevicza, albo "Karmel" Labaki, albo serial "Killing Eve", albo coś innego tylko nie Miłe martwe..., ja do tego filmu nigdy nie wrócę!. Ale rozumiem, że to wyzwanie.
"Pozwól mi upaść" dodałam do listy, poszukam i obejrzę w wolnej chwili. Dziękuję.
Oboje lubimy szanować siebie i innych :)
Po namyślę stwierdziłem, że masz rację i obejrzę „Desert Hearts”, bo nie widziałem. Na twojej liście znalazłem też tytuł „Gry weselne”. To jeden z moich ulubionych filmów. Wprost uwielbiam scenę, kiedy dziewczyny razem tańczą oraz sytuację, kiedy Luce rozmawia z dziewczynką na ławce tłumacząc jej, że resztę życia spędzi z jedną osobą, ale wierzy, że tą osobą będzie kobieta. Dziewczynka mówi „ Rozumiem, przyjaźnię się Natalie Curtis i wolę spędzić życie z nią niż z jakimś chłopakiem” Po czym odchodzi, obraca się i mówi „ale to chyba nie znaczy, że jesteś lesbijką” :D