Jak nowy film Braffa prezentuje się, gdyby go zestawić z Garden State? Dorównuje mu choćby częściowo?
Szczerze mówiąc mam mieszane uczucia. Film jest niezły, ale po "Garden State" miałem zdecydowanie większe oczekiwania. Troszeczkę jestem rozczarowany, bo nie chwyta za serce i nie daje tak mocno do myślenia jak właśnie "Garden State". Z drugiej jednak strony film adresowany jest chyba tym razem do innej grupy odbiorców (a konkretnie małżeństw?).
W każdym razie "Garden State" to jednak zdecydowanie lepszy film.
Absolutnie nie dorównuje, ani pod względem głębi, polotu, błysku, ani też pod względem "opakowania". Nawet dobór piosenek jest raczej nietrafiony, a utwory przechodzą jakby obok scen, nawet nie starają się umacniać ich wydźwięku. Same sceny, w zamierzeniu chwytające za serce, choćby znana ze zwiastuna scena z "This Is It!" nie mają w sobie żadnej mocy, są dość chłodne i dziwnie zdystansowane, co jest niezwykle zaskakujące w przypadku twórcy Garden State.
Ponownie Braff próbuje zbudować przemianę swojego bohatera, która w Garden State zadziałała dzięki prostej a świetnej metaforze-klamrze z samolotem. Tutaj wykorzystuje nieco "typowy schemat Toma Cruise'a", na początku jego bohaterowi bliżej do narcystycznego buca, niż sympatycznej postaci, potem w zamierzeniu ma przejść przemianę która uczyni go lepszym człowiekiem, ale to nie działa, nie miałem wrażenia, że w finale oglądam innego Aidena Blooma, a jego problemy praktycznie rozwiązują się same, banalnie, pospiesznie i w najprostszy sposób.
Jest kilka dziwactw postaci charakterystycznych dla Garden State, ale jest to ilość marginalna, dziwaczny humor ze State został zastąpiony prostym slapstickiem, lub przeciętnymi, mającymi śmieszyć dialogami z dziećmi nie rozumiejącymi jeszcze rzeczywistości.
Garden State oceniam na 10/10 i serduszko, Wish I Was Here na 5/10.
Mam identyczne zdanie na temat tego filmu, odniosłem dokładnie to samo wrażenie jeśli chodzi o tę "przemianę" bohatera ;). Tzn. w ogóle nie zauważyłem tej przemiany :). Aiden od samego początku jest strasznym burakiem i jakoś nie widziałem w tym filmie tego gwałtownego zwrotu, który miałby go odmienić. Dzieje się to trochę niezauważalnie i "ot tak" - nie dostrzegłem w tym filmie czegoś co w przekonujący sposób miałoby go faktycznie odmienić.
Dobrym przykładem nieudolnego prowadzenia bohatera jest tutaj bardzo ważny wątek szkoły, który jak wszystkie inne zostaje rozwiązany po przysłowiowych łebkach
SPOILER
Bloom upiera się, że jego córka nie może chodzić do publicznej szkoły, co wiąże się z jego złymi wspomnieniami z dzieciństwa (serio, ocenia współczesne dzieciaki pod kątem tych z lat 90-tych?), jak i pozostawionego w domysłach lepszego życia jakie kiedyś prowadziła rodzina (chociaż scenariusz nie trudzi się aby uwiarygodnić ten wątek, Aidan mógłby być np zapomnianą gwiazdą zdjętego po 2 sezonach serialu, który oszołomiony nagłą popularnością nabrał kredytów. Ciągle jednak wspomina się o epizodzie w reklamówce szamponu, i słabej pracy żony w wodociągach).
Potem jednak Joey King idzie do publicznej szkoły, a krótki montaż sugeruje, że jest tam szczęśliwsza niż w prywatnej szkole rabinów. Czy nasz bohater zmienił zdanie? Czy nauczył się czegoś? Nie, stało się samo, a przecież wątek szkoły, strachu o dzieci, zapatrzenia w wyższy poziom życia jest fundamentalny dla filmu i naszego bohatera.
KONIEC SPOILERA
Bo tu nie chodzi o przemianę tylko o zdanie sobie sprawy z czegoś (olśnienie). W końcu dotarło do niego to, że bez względu na to jak jest źle, życie jest piękne.
Ale przecież Kate Hudson prawie do kamery mówi widzowi, że bohater uległ przemianie. W scenie tuż przed seksem.
Bo w końcu jest szczęśliwy z tego wszystkiego co miał wcześniej, choć wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy.
No dobra, na dole napisałeś, że odbierasz ten film bardzo osobiście i jakoś nie mam ochoty na siłę Ci tego psuć :)
W sumie to nic dodać. Zgadzam się z każdym zdaniem Szamana.
Co do muzyki - szkoda, że tak wyszło, bo sam OST jest świetny.
Według mnie film jest skierowany do bardziej dojrzałych widzów. Nie jest to komedia romantyczna, ani dramat romantyczny.
Film dotyka kwestii rodziny, celu życia i umierania. Nie bardzo da się te filmy nawet porównać.
Popieram. Ja z kolei oglądając film miałam wrażenie, które następnie potwierdził reżyser odpowiadając na pytania. Garden State było niejako zlepkiem różnych, dość luźnych scen. Natomiast Wish I was here, dzięki bratu Braffa, miało bardziej ciągłą budowę. Mi to przypadło do gustu - oceniam ten film lepiej niż Garden State, który był ciekawy, ale nie ruszył mnie głębiej (oba filmy oglądałam w krótkim odstępie czasu).
SPOILER
Wish I was here jeszcze nie widziałem, ale nie mogę się zgodzić, że Garden State był zlepkiem różnych, luźnych scen. Wręcz przeciwnie - film opisuje przemianę Largemana - od apatycznego człowieka bez celu na środkach uspokających do człowieka świadomego, zdolnego przeżywać emocje i wyznaczającego sobie cele, wiedzącego czego chce. Poszczególne sceny (samolot, pogrzeb, impreza, spotkanie Sam, poznanie jej i jej domu, zakochanie się, znalezienie celu (nieskończona otchłań), pierwsza łza, rozmowa z ojcem itd.), są spójną logicznie kontynuacją i opisują kolejne etapy przemiany głównego bohatera.
Dokładnie, i właśnie tej przemiany zabrakło w Wish I Was, bohaterka Kate Hudson twierdzi, że nasz bohater się zmienił, ale kompletnie tego nie czuć. W Garden State w finale mamy zupełnie innego człowieka, i właśnie między innymi dlatego ludzie pokochali film Braffa, za pokazanie, że można wyjść z problemów dzięki temu, że nie będzie obawiać się podejmowania decyzji.
SPOILERY z Garden State
Świetnie obrazuje to klamra z samolotem. Na początku bohater marzy o samobójstwie, ale nie ma odwagi go dokonać. Braff śni więc o uczestnictwie w katastrofie samolotu. Na końcu bohater opuszcza samolot i wraca do Natalki, co jest symbolicznym powrotem do życia. W ostatnim dialogu bohaterowie nie wiedzą co przyniesie im próba, ale postanawiają spróbować, Braff wreszcie przestaje być otępiały i wycofany, zaczyna żyć, podejmować decyzje i zmieniać swoją egzystencję.
SPOILERY z Wish I Was Here
W finale bohater nie zmienia swojego podejścia do życia, nie przechodzi przemiany, choćby to, że znajduje wreszcie pracę nie jest wynikiem przewartościowania, wycofania się z egoistycznych marzeń i szukaniu szczęścia w innych aspektach życia. Bohaterowi po prostu udaje się 2 razy szczęśliwie spotkać Sheldona z Big Bang który akurat ma w zanadrzu fajną fuchę związaną z branżą do której aspiruje Braff. Szczególnie drugi, decydujący raz trafia na Parsonsa nie wiadomo skąd, akurat przechodząc obok planu.
Nie zmienia swojego podejścia do wychowania dzieci, ten wątek jest fatalnie zakończony, w domyśle bohater zgadza się bo musi, i okazuje się, że nie miał racji. Postać Braffa niczego z tego nie wynosi.
Banalny, nieciekawy wątek żony również jest zakończona szczęśliwie wygraną sprawą w sądzie. Żona oczywiście pozostaje w miejscu pracy mimo, że pozbyła się ulubieńca szefa. Wcale nie zwolnią jej przy pierwszej okazji lub nie przedłużą umowy :)
Postać Braffa uświadamia sobie na końcu, że nie jest superbohaterem z marzeń, a jedynie normalnym człowiekiem którego trzeba ratować. Jak na normalnego człowieka ma tyle szczęścia ile bohater rodzinnej telenoweli w której kończą się pomysły.
KONIEC SPOILERA
Właściwie Wish I Was Here jest cynicznym zaprzeczeniem Garden State. Film z 2004 roku mówił: nie bądź bierny, nigdy nie jest za późno aby chwytać życie, obojętnie jak wcześniej było zniszczone. Wish I Was Here mówi: bądź bierny w swoich celach, nie dostosowuj ich do swojej sytuacji, czekaj i samo się ułoży. Gdyby Andrew Langerman był rozpisany tak jak Aidan Bloom to pewnie popełniłby te samobójstwo.
SPOILER
Obejrzałem właśnie Wish I Was Here, więc postaram się odnieść to powyższych zarzutów. Może jeszcze zbyt na gorąco, ale spróbuję.
Zgodzę się, że film jest gorszy niż Garden State, które było moim zdaniem opus magnum Braffa wyrażającym jego główne emocje. WIWH jest kontynuacją, zapewne poruszającą osobiste wątki reżysera (i brata). Można powiedzieć, że Bloom to taki Largeman za 10 lat.
Dlatego nie zgodzę się, że film jest zaprzeczeniem Garden State, powiedziałbym raczej, że jego kontynuacją.
>W Garden State w finale mamy zupełnie innego człowieka, i właśnie między innymi dlatego ludzie pokochali film Braffa
Tak, tego filmu ludzie raczej nie pokonają, to film dla fanów Garden State. Coś jak Risen dla fanów Gothica (może zbyt niszowe porównanie)
>wycofania się z egoistycznych marzeń i szukaniu szczęścia w innych aspektach życia
Zdrowy egoizm nie jest zły, a wycofanie się z niego jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, a nie rozwiązaniem. Bohater musi wybrać między marzeniami o graniu Hamleta w najlepszych teatrach, a zwykła pracą - i wybiera rodzinę, ale jest to pokazane jako racjonalne działanie, a nie wyrzeczenie się marzeń - bohater jest w swoim zawodzie. Zresztą motyw "zbyt wysokiej poprzeczki" często przewija się w filmie
>Bohaterowi po prostu udaje się 2 razy szczęśliwie spotkać Sheldona z Big Bang który akurat ma w zanadrzu fajną fuchę związaną z branżą
Nie fajna fucha tylko zwykła praca za 2 tys. $. Bohater z początku filmu by takiej roboty nie przyjął, pragnąć być wielkim aktorem, bohater z końca filmu - tak. I to jest dla mnie przemiana.
>Nie zmienia swojego podejścia do wychowania dzieci, ten wątek jest fatalnie zakończony, w domyśle bohater zgadza się bo musi, i okazuje się, że nie miał racji. Postać Braffa niczego z tego nie wynosi.
Zgadzam się - takie rzeczy właśnie czynią ten film gorszym od GS.
>Banalny, nieciekawy wątek żony również jest zakończona szczęśliwie wygraną sprawą w sądzie. Żona oczywiście pozostaje w miejscu pracy mimo, że pozbyła się ulubieńca szefa.
Może i ją zwolnią - ale najważniejsze, że główni bohaterowie byli asertywni - i ona, która zgłosiła się do szefa, i on, który dostał w pysk. Wątek zbyt cukierkowo zakończony, ale żona jesli nawet zostałaby zwolniony, to najważniejsze, że jej podejście się zmieniło - szukałaby nowej pracy zamaist się poddawać czy podałaby swój przypadek do mediów.
>Postać Braffa uświadamia sobie na końcu, że nie jest superbohaterem z marzeń, a jedynie normalnym człowiekiem którego trzeba ratować,
Całe clue filmu - no właśnie, czy to nie trochę za mało?
>Jak na normalnego człowieka ma tyle szczęścia ile bohater rodzinnej telenoweli w której kończą się pomysły.
Nie widzę tego jego ogrmnego szczęścia. Że przejechał się Aston Martinem? Że "włamał się" do cudzego basenu (notabene beznadziejny motyw)? To są mało istotne rzeczy. Co do tej pracy - to przecież zwykła robota za neiwielkie pieniądze, napisałem już o tym wcześniej.
>Film z 2004 roku mówił: nie bądź bierny, nigdy nie jest za późno aby chwytać życie, obojętnie jak wcześniej było zniszczone. Wish I Was Here mówi: bądź bierny w swoich celach, nie dostosowuj ich do swojej sytuacji, czekaj i samo się ułoży.
Ale przecież WIWH mówi o asertywności - znalezienie w sobie odwagi do rozmowy, do zaakceptowania, że jest się "zwykłym" człowiekiem, do dorośnięcia. Asertywności uczy się i główny bohater (wzięcie spraw w swoje ręce, rozmowa z duchownym, postawienie się Jerremu), ale także jego brat i ojciec.
Będą SPOILERY
To też zależy w odniesieniu do kogo uczą się tej asertywności, Kate Hudson od razu mówi tej gnidzie granej przez Michaela Westona co myśli o jego śpiewającej erekcji, Josh Gad bez ogródek mówi co myśli na temat pilnowania psa. Również w przypadku Braffa nie kojarzę sceny która świadczyłaby szczególnie o braku jego asertywności, pójście do szkoły ortodoksów jest pewnego rodzaju kompromisem, bo postaci Zacha szczególnie zależy na nauce poza publiczną placówką.
Szczęście- wszystkie jego wątki znajdują szczęśliwe i proste, cukierkowe rozwiązanie, nawet ten wiadomy kończy się dość cukierkowo (ale tutaj to nie zarzut). On od dłuższego czasu nie ma dochodów, tuła się po castingach do epizodów, sądzę, że propozycja Sheldona jest takim uśmiechem od losu i Aidan z początku również by ją przyjął bo jest związana z branżą. I nadal płatna lepiej niż epizodyczny członek załogi statku kosmicznego w 1 odcinku serialu, mam co do tego dziwną pewność :) Jednak jest to chyba kwestia interpretacji i mogę przyjąć, że można uznać to za przemianę bohatera.
> nie mogę się zgodzić, że Garden State był zlepkiem różnych, luźnych scen
Żeby nie było. Ja tylko napisałem, że ten film jest inny od Garden State. Oba mi się bardzo podobały, ale w inny sposób.
Zresztą jestem wielkim fanem Zacha.
Napisałam "niejako", nie chodziło mi o to, że film nie trzymał się kupy. Ponadto, tj. napisałam, Braff również wspomniał, że sam ma takie odczucia odnośnie tych dwóch filmów. Ale oczywiście zgadzać się nie trzeba :)
Zgadzam się. Garden State oglądałem jak jeszcze byłem singlem. Wish I Was Here już po ślubie i choć GS podobał mi się bardziej to jednak bliższy jest mi bohater z WIWH. Też nie mam pracy i żona na mnie pracuje, ale na szczęście nie jest aż tak źle jak w filmie. Ostatnio byłem przez swoją sytuację zdołowany, ale ten film poprawił mi nastrój. GS był dla mnie bardziej komedią niż dramatem, a tu na odwrót. Były momenty w kinie, że łza w oku się kręciła. Na pewno przez to, że był bardziej patetyczny, bo przecież w GS jego matka już nie żyła a tu ojciec umiera na oczach widzów. Jak dla mnie piękny, inspirujący film, ale jednak GS lepszy.