(SPOILERY, przeczytać po obejrzeniu)
Nikt chyba nie spodziewał się, że Ben Affleck może być dobrym reżyserem. Polski odpowiednik Rasiaka ostatnio jednak udowodnił, że jednak potrafi odrzucić drewnianą skorupę i wydobyć z siebie emocje, co najpierw pokazał w udanym (choć wcale nie bardzo dobrym, jak niektórzy skamlają) „Hollywoodland”, a następnie zabrał się za reżyserię. Tendencja zwyżkowa panie Affleck. I to o wiele szczebli na drabinie do wielkiego kina…
Affleck stworzył znakomity dramat, który ze swej dramatycznej osi wykoleja się trafiając na oś dramatu psychologicznego z mocnymi dylematami moralnymi, gdzie rządzi alternatywa – wybór słuszny będzie tym złym, a ten zły i niemoralny będzie tym słusznym. Bo co wybrać - czy to co nakazuje serce i rozum, czy dotrzymać obietnicy złożonej wcześniej matce dziecka (pachnie dobrą „Obietnicą” Sean’a Penna). Czy wybrać miłość do ukochanej, czy czyste sumienie, które podpowiada innym wybór? Czy wybrać strzał w głowę perfidnego pedofila, czy dać się później zeżreć wyrzutom sumienia? Czy każdy przez nas podejmowany wybór rzeczywiście jest tym słusznym?
Affleck raczy na w swej brudnej opowieści mnóstwem pytań, których odpowiedzi ostatecznie spoczną na barkach widzów. On ostatecznie będzie dźwigał ten ciężar i uzmysłowi sobie, że pozornie słuszne wybory nie muszą oznaczać prawdziwego szczęścia. Bo tu nic nie jest czarne i białe. W zepsutym i chorym świecie nic nie jest jednoznaczne i tylko nasza intuicja, albo to szczęście wygeneruje, albo przyczyni się do nieskończonego cierpienia. Wszystkich wokół. Bez nadziei na poprawę. Bo decyzje są nieodwracalne…
Nie da się ukryć, że tak samo jak w poprzedniej ekranizacji Dennisa Lehane'a, nie ma tutaj szczęśliwego zakończenia. W ‘Mystic River’ Jimmy Markum jedną swą decyzją przekreślił wszystko – życie przyjaciela, swoją wolność, szczęście Celeste i swych najbliższych. Tutaj tez mamy moralny konflikt, który ostatecznie nie przynosi odkupienia, chwały i poczucia zwycięstwa (pachnie nie tak dawnym „Zodiakiem” Finchera”). Bo mamy tutaj do czynienia z przegraną największego kalibru – odniesienie pozornego zwycięstwa, które w rzeczywistości jest moralną porażka. Tą, która nie tylko zniszczy życie (a może już zniszczyła) życie głównego bohatera, tą, która zniszczyła życie Remy’ego Bressanta i jego partnera, i innych ludzi, którzy zdarzyli zostać zamieszani w intrygę, ale może też i zniszczy egzystencję małej Amandy. Tej ślicznej, niewinnej, małej istotki, której smutny wzrok w końcowych scenach nie pozostawia żadnych złudzeń. I gdy jej smutne małe oczka przenikają wzrok Patricka Kenzie, styka się z równie przejmującym smutkiem. Smutkiem, który zadaje się nam uzmysławiać – „Przepraszam Cię Amando, popełniłem błąd, wybacz mi”. Ale raz podjęta decyzja jest już nieodwracalna i zaważa na całym życiu. I w ostatniej scenie smutny wzrok Patricka zdaje się zastygać w miejscu. I błagalnie wołać – „Gdzie twoje szczęście Amando?”
Plusy – nawet nie przypuszczasz, że ten film, jest aż tak dobry…
Minusy – choć to wielkiego kina jeszcze trochę brakuje…
Moja ocena – (dodatkowa gwiazdka dla Bena na zachętę) - 8/10
Patrick dokonał wyboru, matka Amandy prosiła go żeby przysiągł że odnajdzie jego córke, sam wierzył że może sie zmienić i dlatego zdecydował sie oddać ją, ale ta ostatnia scena jest jakby otwarta - albo dziewczynka będzie dalej żyć jak żyła wcześniej albo powiadomiona zostanie tym razem opieka społeczna i ktoś sie zajmie zaniedbywaną ponownie Amandą (ja już myślałam że na koniec Patrick ze swoją dziewczyną stworzą rodzinę dla małej)