Lubię wczesnego Ozu. Nawet bardziej niż powojennego. Ja wiem, że tu sieję herezje, ale cóż z piękna "Dryfujących trzcin" czy złożoności "Późnej wiosny", gdy nie zapewniają tak nostalgicznej podróży do lat młodości jak "Seishun no yume imaizuko".
Ten film to historia wkraczania w dorosłość. Ureo Egawa gra młodzieńca przebojowego niczym sam Marty McFly, który w latach studenckich jest łamaczem serc i dobrym kumplem. Los nie pozwala mu jednak ukończyć uniwersytetu, a przynosi mu, zdawać by się mogło, coś lepszego niż dyplom- wysokie stanowisko. Problem w tym, iż wraz ze zmianą statusu społecznego, pod znakiem zapytania stają jego przyjaźnie, miłość, a zupełniej transformacji ulega także styl bycia, który sobie cenił.
Podobnie jak "Tokijski chór", "Seishun no yume imaizuko" zaczyna się niczym amerykański slapstick. Mamy mnóstwo zabawnych scen, a w to wszystko wplecioną beztroskę głównych bohaterów. Film podszyto akademickim klimatem, który obudził we mnie tęsknotę za studiami. Z czasem zamienia się on w dramat, obrazujący pierwsze dorosłe kroki bohaterów. Ich uśmiechy przekształcają się w grymas niepewności. Zmuszeni by podejmować wybory, jakich im dotąd nie stawiano kształtują sobie powoli charaktery. I choć Ozu ukazuje to na podstawie prostych scenek, podkreśla trud wkładany w podejmowanie dojrzałych decyzji, które nie są dyktowane już jedynie emocjami.
Jest tu jedna arcyzabawna scena gdy na młodego Horino naciskają by spotkał się z dziewczyną, którą jego ciotka uznała za idealną. Jako że chłopakowi niezbyt pasuje swatanie, udaje pijanego kleptomana i zraża do siebie kandydatkę na żonę, próbując zwędzić jej coś z torebki. Tym sposobem nie tylko unika ustawionych zaręczyn, ale i daje nauczkę rodzinie, przynosząc jej wstyd, co sprawia, że dwa razy pomyślą zanim znów zaczną szukać mu drugiej połówki. O ileż byłoby prościej, gdyby Noriko z późniejszych filmów Ozu też obrała taką taktykę ;)