Patrząc na poczynania Eddie'ego Murphy'ego i to jak z roku na
rok jego kariera pomału osiada na mieliźnie, człowiek sobie
zadaje pytanie, dlaczego tak się dzieje? co może być tego
przyczyną? Przecież nikt mi nie wciśnie, że ten jeden z
lepszych czarnoskórych komików lat 80 i 90 tych, nagle
zapomniał jak się rozśmiesza ludzi na ekranie. A może nie
tyle jego era już minęła, co jego wtórność i te same oklepane
miny, chwyty i cała ta tajna broń, już widzów przestała bawić?
Może to też wina katastrofalnie dobieranych pod siebie ról?
Bo, żeby we wszystkich trzech filmach pod rząd z 2002 roku, a
następnie 2007, 08, 09, rok w rok być nominowanym do Złotej
Maliny i nawet ją zgarnąć, to aż się w głowie nie mieści!!!
Mi osobiście nawet podchodził żart Eddie'ego, a jego kobyli
śmiech mnie nie drażnił. Najgorsze jest w tym wszystkim to, iż
mój większy komediowy ulubieniec, kroczy tą samą krętą
drogą co Eddie. Jeszcze 2 - 3 lata i może być z nim ten sam
temat, bo pomału ludzie zaczną o nim zapominać lub szukać
następcy, mówiąc przy tym ''gdzie te tłuste lata Martina
Lawrence w kinie?''. Obaj ci aktorzy ani nie są jacyś wybitni,
ani też nie grywają w ambitnych produkcjach. Ich zadanie jest
przecież jedno. Zwrócić na siebie uwagę, zabijając żartem
innych. Niestety żart pomału się wypala.
Dlatego też ''Gliniarza z Metropolii'' oceniłem wyżej niż
powinienem. Raczej nie zasługuje na taką notę, bo jest
schematyczny, przewidywalny i nawet Murphy nie jest tak
zabawny jak w ''Gliniarzu z Beverly Hills'', lecz doceniłem jego
starania (jeszcze dawał radę) i wyjątkowo oczko zawyżyłem.
Poza tym film ten jest z 1997, a nie z paru ostatnich lat, bo za
tak przeciętne powielenie niejednej podobnej fabuły, byłoby
zdecydowanie mniej nawet niż 5. Ale i tak mnie pewne
elementy tej produkcji umęczyły. Przede wszystkim faza z
kolejnym gliną ratującym zakładników z rąk szaleńca tuż na
początku filmu. Ile to już identycznych fragmentów, no może
raczej bardzo podobnych, widzieliśmy? Kolejny krok.
Przydzielenie żółtodzioba. To jakaś masakra chyba! Ponownie
samotny policjant i znowu nowicjusz. Czyli mamy do czynienia
ze standardem pierwszych 20 minut w tej sensacyjnej
komedii. Całość jest na prawdę mało wyrazista. Owszem
ogląda się to niegłupio, ale co rusz to mamy coś co już gdzieś
oglądaliśmy, albo śmiało możemy prześledzić co się wydarzy.
Komizm Eddie'ego jest bardzo okrojony i powierzchowny i tak
prawdę mówiąc zaczyna się w trzeciej odsłonie dopiero.
Historia toczy się w linii prostej i nawet nie myśli zboczyć z
obranego kursu, nie mówiąc już o zapętleniu. Żadnych
rozbudowań pobocznych fabuły. Wszystko jest takie ostrożne.
Są też nielogiczności jak to w takich ''dziełach'' bywa. Bez
zbędnych rozpisek, przytoczę tylko jedną. Facet, który
skasował kilka osób, nie mówiąc już o innych jego
wyczynach, nie siedzi w zamknięciu bez możliwości
swobodnego poruszania się, tylko wpuszczony zostaje do ...
pralni?, skąd łatwo zwiać jak się o tym tylko myśli! Czy to ma
sens w ogóle? Bardzo to naciągane moim zdaniem.
Jest też bezproblemowe pobranie brylantów z policyjnej
przechowalni przez stróża prawa, bez uprzedniego
poinformowania swoich przełożonych, że o ich zgodzie nie
wspomnę. To zwykła kradzież i nic więcej. No, ale jak chce się
ratować swoją ukochaną to zrobi się dosłownie wszystko :)
Plusem na pewno jest muzyka, do złudzenia przypominająca
mi tą ze ''Ściganego'' z Fordem. Ale w tamtym okresie często
dobierano właśnie taką ścieżkę do filmów akcji. No i jeszcze
przeurocza i nieziemsko seksowna Carmen Ejogo, na
prawdę jedna z nielicznych czarnoskórych piękności w kinie :)
Może dorzucę do plusów czarny charakter grany przez
Michaela Wincotta. Zimny, bezwzględny i z temperamentem.
Może również nie są to jego wyżyny, ale wypadł przyzwoicie.
Reasumując to ''Metro'' (cholera wie czemu takie
tłumaczenie?), jest typowa sensacją na raz, pomimo, iż w
pamięci może utkwić pościg cadillaciem za tramwajem czy
chociażby sama końcówka. 6/10 i nic więcej.
Pozdrawiam