Świeżo po seansie
Gareth Edwards oddał hołd japońskim filmom o królu jaszczurów w sposób idealny.
Film na kanwie pierwszych produkcji z lat 50 tych, w sposób bardzo dokładny pokazuje historie
Godzilli,uciekając jednocześnie od typowych amerykańskich schematów i patosu.
Mamy więc tu oczywiście opowieść o wielkim jaszczurze (dosłownie wielkim) który zostaje
zbudzonych przez złych Muto. Mamy dobrego amerykańskiego żołnierza który próbuje wrócić do
rodziny,a także jego ojca – szefa elektrowni atomowej (mistrz Brian Cranston) załamanego po
śmierci żony. Aktorzy dają rade,choć na pierwszy plan wybija się tylko „Heisenberg”.I to jest jedna
z cech tego filmu,dużą rolę odgrywają tu ludzie zaś na drugim miejscu jest Godzilla.
Nie znajdziemy tu scen humorystycznych,atmosfera jest na tyle poważna że można ją ciąć
nożem,i może dla niektórych to będzie minus aczkolwiek mi to nie przeszkadzało aż tak bardzo.
Sam król jaszczurów pojawia się dopiero w drugiej godzinie filmu, ale gdy się już to robi ,sieje
zniszczenie na nieznaną dotąd skale,budynki rozpadają się jak domki z kart w kontakcie z
cielskiem gadziny,samoloty,fruwają jak zabawki. Połączenie grafiki i starego wizerunku Godzilli
dało epicki wręcz efekt i szok związany z jej wielkością i wręcz sympatią jaką emanuje xD( plus
za trailery które prawie nic nie pokazują :)
Osobny akapit należy się ścieżce dźwiękowej,niepokojące utwory Aleksandra Desplata wywołują
ciary na plecach i efekt niepokoju(świetna scena skoku żołnierzy na płonące miasto)
Daje solidną 8 i czekam na więcej :)