gdyby nie spaczone wypociny, które od biedy można nazwać wstępnie opracowanymi napisami przeznaczonymi do gruntownej korekty i redakcji. Literówki pomijam, chociaż rażą w oczy. Nie one jednak najbardziej. Otóż: interpunkcja na poziomie przedszkola (bez urazy dla przedszkolaków), jakaś chora nowomowa w języku pisanym (tłitować), pozostawienie w oryginale słowa "establishment" (które odnosi się do człowieka jako jednostki, jak to wynikało z kontekstu) i przetłumaczenie jakże popularnego wyrażenia "oh, man!", którego użycie jest związane z okrzykiem ulgi, zawodu itp., na... (werble proszę) "Człowieku!" Nie wiem, czy osoba, która ten film tłumaczyła, spojrzała na ekran choć raz w trakcie wykonywania domniemanej pracy. Pokuszę się jednakże o wysnucie propozycji, aby osoba owa zajęła się tłumaczeniem (przecież to do kin trafiło...), a nie odwalaniem na ostatnią chwilę kij wie, czego - byle na konto wpłynęła odpowiednia kwota. Rzygać się chce, jak się patrzy na tę jakość i dbałość o język. To nie ulica czy rozmowa ze znajomym, żeby sobie można było folgować. To będzie puszczane w kinach na okrągło przez dobry miesiąc, a ta tworząca jakieś cuda na patyku łajza odpowiedzialności za błędy językowe nie weźmie. No bo jak to?