Clint nadal w rewelacyjnej formie.
"Gran Torino" nie wyróżnia się wprawdzie niczym szczególnym, nie jest specjalnie czy wirtuozerski, opowiadana historia jest bardzo prosta, a sam film tradycyjny, by nie powiedzieć staroświecki, jednak mimo to dzieło Eastwooda ogląda się od początku aż do samego końca z zapartym tchem. W czym tkwi siła? Chyba właśnie w tej prostocie.
To film o przyjaźni, o przebaczaniu, odkupieniu win, o przemijaniu, opowiedziany bez żadnych ozdobników, bardzo prostym językiem. Głównym bohaterem jest świeżo upieczony wdowiec Walt Kowalski, mało sympatyczny weteran wojny koreańskiej, zdaje się zagorzały patriota i ksenofob, mający na pieńku z całym otoczeniem: księdzem, rodziną, azjatyckimi sąsiadami. Splot okoliczności jednak sprawia, że Walt zaprzyjaźnia się z azjatyckim rodzeństwem z sąsiedztwa, a - jak to w życiu bywa - pod wpływem tej przyjaźni bohater przechodzi ostateczną już przemianę: godzi się z otoczeniem, z samym sobą, z Bogiem i przeszłością, leczy własne uprzedzenia, słowem doznaje moralnego oczyszczenia. Jednak licho w postaci małoletnich rzezimieszków nie śpi, więc finał opowieści będzie dramatyczny i nie do końca szczęśliwy...
Mamy trochę dramatu, filmu sensacyjnego, nawet komedii (świetne sceny u fryzjera), wszystko odpowiednio wyważone daje naprawdę poruszające, ale w sumie optymistyczne kino. Unosząca się cały czas w powietrzu delikatna nutka melancholii sprawia, że przez cały czas myślałem o "Gran Torino jak o swego rodzaju testamencie Eastwooda.
Polecam. Świetne kino.