Pierwowzór z 1962 r. oglądałem dość dawno, jednak pozostał w pamięci również ze względu na możliwe interpretacje. Zabrakło mi tego w remake'u. W chwili premiery filmu Kobayashi'ego Japonia wchodziła w okres prosperity gospodarczej dzięki statusowi kluczowego sojusznika USA (jako konsekwencji wojny koreańskiej). II wojna światowa i czasy imperialne były jednak jeszcze w świeżej pamięci. Dlatego film wydawał się rozliczeniem nie tylko z czasami shogunatu, ale też klęski militarnej w 1945 r. i późniejszej fascynacji niedawnym wrogiem. Pomimo prób ukształtowania nawet prostych żołnierzy armii cesarskiej wg Kodeksu Bushido nie udało się wygrać wojny w epoce zimnej techniki. W wersji z 1962 r. scenie finałowej Hanshiro stanął do walki z prawdziwym mieczem i zabił 4 przeciwników. Zginął od strzałów z arkebuzów, co miało akcentować przemijanie czasu samurajów i prób odgrzewania ich etosu. Nowa wersja filmu wydaje się być mniej wieloznaczna.
Mnie oprócz głębi, najbardziej zabrakło tego napięcia i dramatyzmu którym tak wyróżnia się oryginał. To naprawdę arcymistrzostwo Kobayashiego, że po tylu latach na jego filmie, choć pozornie niewiele się dzieje, widz siedzi jak na szpilkach, chłonie opowieść i z każdą minutą coraz bardziej pragnie zobaczyć, co będzie w następnej scenie. Na remaku niestety widz najczęściej ziewa.... Opowiadana w oryginale przez Tatsuyę Nakadai historia hipnotyzuje i elektryzuje - w remaku usypia.