hell raising again from flatlands, mate!
herbatka, biszkopty i coś do kopania.
studium oblicza, które skrywa rozpacz.
słońce wschodit i zachodit, a mike leigh wciąż robi to, co mu najlepiej wychodzi:
małe wielkie kino cichej desperacji utkane z przemocy, bólu i nieszczęścia.
portret wampira budzi grozę większą niż Nosferatu eggersa.
budzi też współczucie.
a wampir to, mili państwo, w wampirycznej hierarchi z gdzieś pomiędzy johnym z Nagich a czarną dziurą w kosmosie.
a, bo wy nie wiecie jak to działa w zachodniej krainie.. otóż racja bytu wampira polega oczywiście na tym, że zabiera zawsze więcej niż zostawia.
ten wampir stoi w hierarchi najwyżej - wysysa wszystko i nie zostawia nic.
na szczęście - aż do załamania fortyfikacji.
uchylenia szczeliny.
zaproszenia, by wszedł.
wiele będzie takich gestów, spontanicznych odruchów serca dobrej wróżki w tym filmie.
sens wszystkich gestów jest w przedostatniej scenie, tej z mosesem, żelkiem i toastem, ale sens filmu jest nie w tym na co się patrzy, a skąd.
oczy mike'a leigh patrzą już tylko z miłością.
to na pewno nie są tylko jego oczy,
to na pewno są.