„Ich noce” to chyba najlepsza w historii screwball comedy, niedościgniony wzorzec dla późniejszych komedii romantycznych. Mimo że dzieło to nakręcono już 75 lat temu, upływu czasu po nim nie widać, „Ich noce” weszły już na trwałe do historii światowej kinematografii. Co zdecydowało o tak wielkim sukcesie i popularności tego filmu? Jak to u Franka Capry, podstawą wielkości filmu jest doskonały scenariusz autorstwa stałego współpracownika reżysera, Roberta Riskina. „Ich noce” opowiadają historię znajomości dwojga młodych ludzi, znajomości, która zaczyna się od wzajemnej niechęci czy wręcz nienawiści i która stopniowo ewoluuje w stronę sympatii i w końcu przeradza się w miłość. Ale zanim do tego dojdzie autorzy filmu serwują nam cały szereg zabawnych perypetii głównych bohaterów, okraszonych mnóstwem błyskotliwych dialogów – humor jest tu naprawdę przedni, ironiczny i subtelny, daleki od trywialności czy wulgarności. Pomysłowość twórców w inscenizowaniu różnorodnych gagów naprawdę robi wrażenie. Moim ulubionym momentem jest scena na kempingu, kiedy bohaterowie udają małżeńską parę podczas wizyty detektywów.
Zdaje się jednak, że tym, co zaważyło na niebywałym sukcesie filmu, była genialny duet aktorski: legendarny Clark Gable i mniej u nas znana Claudette Colbert, którzy stworzyli uroczą, niezapomnianą parę ekranowych kochanków. Clark Gable wcielił się tutaj w postać świeżo zwolnionego z pracy dziennikarza, ironicznego, dumnego, nieco cynicznego, ale też zaradnego, znającego życie i reguły nim rządzące. Natomiast Colbert zagrała nieco zepsutą, kapryśną córkę milionera, której głównym zajęciem jest robienie na złość swojemu ojcu. Okazuje się ona jednak dziewczyną wcale otwartą na życiową naukę, jakiej jej udziela świeżo poznany dziennikarz. Para ta przypadkowo na siebie trafia w autobusie, jadącym do Nowego Jorku. Traf chce, że wbrew sobie zostają oni zmuszeni do wspólnej podróży i do współpracy, co wpłynie na ich obojga, odmieni ich i ich losy.
Ale „Ich noce” to coś więcej niż tylko świetna opowiastka miłosna. W trudnych czasach, kiedy Stany Zjednoczone budziły się do życia po okresie Wielkiego Kryzysu, film Capry miał krzepić Amerykanów, tchnąć w nich ducha optymizmu i wiary – wiary w lepsze jutro, w dobro człowieka i siłę społecznej solidarności. Capra w „Ich nocach” taki krzepiący obraz Ameryki ukazuje: widzimy zwykłych ludzi, ich codzienne, proste problemy, widzimy, jak dzięki solidarności i wzajemnej pomocy można przezwyciężyć wszelkie trudności. Capra jak zwykle dostrzega wspaniałość życia w tych pięknych drobiazgach, z których składa się codzienność. W tym aspekcie „Ich noce” stanowią piękną afirmację życia, nawet jeśli może się ono wydawać prozaiczne i nie obfitować w jakieś nadzwyczajne wrażenia. Ta afirmacja życia była zresztą jednym z lajtmotywów twórczości Capry, najpełniejszy wyraz znajdując w późniejszym „Wspaniałym życiu”. Myślę, że i w tej ponadczasowej nauce tkwi fenomen filmu, tajemnica jego nieśmiertelności.
Moim zdaniem, „Ich noce” to jeden z tych filmów, w których zakochasz się od pierwszego wejrzenia. Świetny scenariusz, niezapomniane kreacje aktorskie, wspaniały humor, błyskotliwe dialogi, ciepło i radość życia, emanujące z ekranu decydują o magii tego filmu. Warto też dodać, że jako jeden z nielicznych filmów w historii „Ich noce” zdobyły Oscarowego Wielkiego Szlema (film, reżyseria, aktor i aktorka pierwszoplanowi, scenariusz). Film, który jednocześnie bawi, krzepi i uczy.
Pieknie mnie zacheciles... 23.33-robie herbate i zasiadam do ogladania. A za oknem snieg , snieg...
Pozdrawiam
Ich noce chyba ciut gorsze jest jednak od Philadelphia story
z wspaniałymi K.Hepburn, Cary GRantem i James Stewartem
oj nie, nie! to nieprawda!
wiem, że ocena jest niby całkowicie subiektywna... ale mimo tego, jako wierna i na zawsze oddana wielbicielka Clarka Gable'a i 'Ich nocy' muszę w tym miejscu wyrazić swój stanowczy sprzeciw! :D
'Ich noce' to najbardziej czarujący i uroczy film, jaki tylko można sobie wyobrazić. za każdym razem po jego obejrzeniu, magia cudownych lat 30' unosi się wokół mnie jeszcze przez długi czas.
zawsze z tym samym zachwytem obserwuję budzącą się w Ellie miłość do Clarka (taaa, sory - do Petera ;))... zawsze tak samo pęka mi serce, gdy Clark wraca do Ellie żeby wszystko jej powiedzieć i widzi ją w samochodzie z ojcem i tym okropnym, obliczonym dupkiem Westley'em... emocje! emocje - wszystko (co od czasu nakręcenia 'Ich nocy' nieudolnie naśladuje KAŻDA kolejna komedia romantyczna) tu jest!
mistrzowskie sceny można by wymieniać godzinami! cała jazda autobusem (wypadek po śpiewaniu 'The daring young man on the flying trapeeze'), zastraszenie Shapeley'a w lesie (idealna postać, tak btw, ten Shapeley!), zmylenie detektywów vel Ellie-plumber's daughter (przezabawne!), łapanie autostopu, Clark chrupiący marchewkę, ucieczka Ellie sprzed ołtarza... nie ma złej sceny w tym filmie!
a co mamy w 'Philadelphia Story' (które, oczywiście, też lubię! żeby nie było!)? drażniąca (znów subiektywnie, ale jak inaczej?), skacząca z kwiatka na kwiatek Tracy; zaledwie kilka dobrych, zabawnych momentów (naprawdę ciężko jest mi teraz przytoczyć jakiś poza sławną, naprawdę śmieszną sceną z czkawką Connora :D); za dużo biegania pomiędzy pokojami i ogólnego zamieszania i krzyków... osobiście uwielbiam w tym filmie postać matki Tracy i jej młodszej siostry. ale ogólnie - to nie to, nie ten klimat, nie te uczucia.
cóż rzec więcej? chciałam napisać tylko 'nie, to nieprawda', ale wyskoczyło, że <za krótki> :D pewnie dobrze, bo dzięki tym swoim wywodom mam plan na wieczór - 'It happened one night', po raz setny i nie ma innej opcji!
pozdrawiam :)