Wreszcie udało mi się dotrwać do ostatniej z dotychczasowych ekranizacji powieści z cyklu o Robercie Langdonie. „Inferno” do kin weszło w 2016 roku, będąc jak na razie najnowszą spośród filmowych adaptacji książek Dana Browna (później pojawił się już wyłącznie serial z zupełnie zmienioną obsadą). Jak jednak prezentuje się na ekranie ta opowieść?
Profesor Langdon budzi się w szpitalu z raną głowy. Nie pamięta nic z ostatnich dwóch dni, a także nie ma pojęcia, skąd wziął się we Florencji. Czasu do namysłu nie ma zbyt wiele, gdyż z jakiegoś powodu jest ścigany przez nieznanych sobie ludzi – ktoś wyraźnie usiłuje go zabić. W ucieczce pomaga mu jego lekarka: Seinna, w której towarzystwie stopniowo zaczyna odkrywać tajemny szyfr związany z najsłynniejszym poematem Dantego. Frazy z „Boskiej Komedii” kierują go ku odkryciu położenia niezwykle niebezpiecznej broni… Oprócz niego poszukiwania prowadzi jednak jeszcze kilka organizacji. Co kryje się na końcu ścieżki i komu można tak naprawdę zaufać w tym całym zamieszaniu?
Produkcja ta ma bardzo nierówne tempo. Początek intryguje, fascynuje, nawet przeraża, gdy w głowie Langdona pojawiają się kolejne wizje piekła znane z opisów Dantego. Jednak im dalej w las… tym mniej drzew – akcja zaczyna się wlec, zwrotów akcji jest coraz mniej, a intensywny pościg przestaje mieć na znaczeniu. Jednocześnie odniosłam wrażenie, że w odsłonie tej pojawia się zdecydowanie mniej zagadek, przez co wszystko wydaje się zrobione strasznie na siłę. Co z tego, że ogląda się to jako tako i za pierwszym razem potrafi naprawdę wciągnąć w wir wrażeń, jeśli po zastanowieniu wcale nie ma w tym szczególnej głębi? Nie ma tu ani niezwykłego spisku, ani fascynujących odwołań historiograficznych – całość wypada bardzo współcześnie pomimo stałego nawiązywania to średniowiecznego mistrza… Zakończenie zawiera pewne zaskoczenia, jednak mimo wszystko ostateczne starcie na wszystkich frontach po prostu mnie wynudziło – zupełnie mnie nie interesowały losy pobocznych bohaterów, a ich przeżycia były, cóż, nudne.
Od strony graficznej to ponownie hollywoodzka megaprodukcja i wszystko wycięte zostało od szablonu. Pojawiają się piękne lokacje, dynamiczne ujęcia – całość jednak pozbawiona jest niemal jakiejkolwiek duszy, przez co wypada zadziwiająco płasko. Muzycznie długo, długo nic, aż w jednej z ostatnich scen wreszcie pojawiła się orkiestra z fenomenalnie brzmiącym utworem. Szkoda, że to jedyny dobry moment na płaszczyźnie instrumentalnej. Aktorsko, w zasadzie wszystko to, co w poprzednich częściach i w każdej innej pozycji, która wyszła z amerykańskiej „fabryki snów”. Tom Hanks gra Toma Hanksa, a pozostali niemal nie zapadają w pamięć mimo ważnego wpływu na fabułę. Po ostatnich seansach mam wrażenie, że to problem w zasadzie całej serii.
„Inferno” podobało mi się zdecydowanie bardziej, gdy oglądałam je jeszcze jako nastolatka. Z perspektywy czasu to dość miałka produkcja, która nie miała na siebie szczególnie pomysłu… Niby można to obejrzeć, ale tak naprawdę po co? Ode mnie zaledwie 6/10, czuję, że zmarnowałam dwie godziny na podróż, która zupełnie mnie nie porwała.