Rozumiem, że reżyser usiłował odtworzyć klimat stworzony przez ojca w „Nagim lunchu”. Generalnie mocno się to wszystko wpisuje w twórczość rodzica. Li Tolqa to taka Międzystrefa, tyle że bez szaleństwa i podszytej lękiem palącej ciekawości bohatera tamtego dzieła.
Tam trzeba było otworzyć drzwi do innej rzeczywistości, niszcząc samego siebie, poprzez narkotyki i zabijanie. Li Tolqa ma połączenia lotnicze z USA i Australią, co powinno mocno komplikować realia funkcjonowania owej krainy, a w ogóle nic z tego nie wynika. Zależna od warunków zewnętrznych, w tym od przemysłu turystycznego, Li Tolqa cieszy się statusem wyspy nigdy-nigdy. Unikatowa technologia, którą ponoć bez powodzenia „próbowaliśmy odtworzyć w laboratoriach na całym świecie”, szybko przyciągnęłaby uwagę ludzi znacznie ciekawszych i potężniejszych niż znudzeni, toczeni dekadencją turyści.
Młodego Cronenberga to nie interesuje, dlatego skupia się na otępiałym Jamesie, trzeba trafu, również pisarzu cierpiącym z powodu twórczego uwiądu, jak zatracający się w narkotykach Bill Lee. Junior jednak przycina skrzydła swego pomysłu, uniemożliwiając przedstawionej historii prawdziwy odlot.
James jest popsuty od chwili swego pojawienia się na ekranie, zatem nie ma mowy o ukazaniu ciekawego procesu przemiany bohatera. To również można było poprowadzić ciekawiej, nie usuwając postaci żony, co pozwalałoby ogrywać emocje np. w małżeńskim trójkącie. Tych niestety jak na lekarstwo. W założeniu diaboliczna para Gabi/Alban, po prostu nie ma nic do zagrania.
Reżyser musiał sobie zdawać sprawę ze słabości scenariusza jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Np. scena smażenia kiełbasek na plaży, sceny libacji przeradzających się w napaści, sikający James z asystą Gabi, ucieczka na pustynię, ssanie piersi, to wszystko jedynie jałowe wypełniacze, zapełniające próżnię po niedorozwiniętym, szczątkowym wątku głównym, pozostawionym w postaci zalążkowej. Sprawa produkowanych masowo i obdarzonych samoświadomością klonów została sprowadzona do roli pretekstu dla okrutnych, lecz w sumie bardzo prymitywnych ekscesów grupki przypadkowych osób. Li Tolqa tworzy dla nich pustą estradę, której nie potrafią zagospodarować w ramach ubogiego scenariusza.
Ostatecznie Cronenberg Jr. nie mówi niczego ani o tajemniczym procesie klonowania, ani o statusie kraju posiadającego unikatowy monopol technologiczny, ani nawet o bohaterach, o których dowiadujemy się jedynie tyle, że kiedy dopada ich pustka własnej egzystencji, to robią wypad do Li Tolqa, żeby zabijać.
Według mnie reżyser pokpił sprawę, usiłując wyjść z głębokiego ojcowskiego cienia, jednocześnie wyraźnie naśladuje stylistykę rodzica.
Dużo ciekawszych filmów, istotnie eksplorujących ludzką psychikę w ramach szeroko pojmowanych podróży bohaterów, jest całkiem sporo i to bez uciekania w fantastykę: „Ostatnie zadanie”, „Truposz”, „Po godzinach”, „Pod osłoną nieba”, „Aguirre, gniew boży”, „Fitzcarraldo”, „Cena strachu”, „Dersu Uzała”, „Uciekający pociąg”, „Między słowami”, „Lighthouse”, „Fortepian”, „Wielki Szu”, „Pożegnanie z Afryką”, „Uwolnienie”, „Midnight Express”, „Wybrzeże Moskitów”, „Powrót”, „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, „Green Book”, „Vengeance”, „The Forgiven”...
Dużo racji. Choć mnie uwiódł klimat, niejednoznaczność i ucieranie nosa oczekiwaniom widowni.
Bo niby dlaczego mamy poznać technologię powstawania sobowtórow, reżim i kulturę wyspy? Szukanie logiki, wytłumaczenia i ciągu przyczynowo-skutkowego w tym filmie, który właściwie jest formą koszmaru sennego nie ma podstaw. Odbieram ten film jako jedną wielką halucynację narkotykową czy sen, gdzie wszystko jest poszatkowane, oderwane od siebie, zlepki scen luźno do siebie nawiązujących, mocno symbolicznych. I tyle. Nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Każdy może interpretować film jak chce. Ja od początku miałam przekonanie że obserwujemy ciąg sobowtórów, które odtwarzane od kolejnych kopii coraz mniej przypominają „pierwszego” Jamesa. Stąd jego zawieszenie, odrealnienie, zagubienie - w odróżnieniu od pozostałych, świetnie bawiących się jego kosztem i robiących formę eksperymentu na nieświadomym znudzonym mężczyźnie-chłopcu.
Może to być historia o blokadzie twórczej i narodzeniu się na nowo przez symboliczne zabicie siebie, nowy początek. Może to być na podstawowym poziomie opowieść o znudzonej grupie bogatych parweniuszy, która żyje dla tego momentu w roku gdzie wyjeżdża ze stałą ekipą na kilka tygodni zabijania bez konsekwencji, orgii i narkotykow. Tworzy swojego rodzaju sektę nihilistów, lub po prostu James zabalował za ostro ze znajomymi z wakacji i lokalne narkotyki zlasowały mu mózg zanadto.
Tak czy inaczej oglądało się to dobrze, jest zaskakująco, koszmarnie, a Mia Goth jest absolutnie najwspanialsza.