Nienawidzę filmów, które rodzą małą nadzieję o wielkiej miłości. Krucha nadzieja, delikatna
tkanka łącząca dwie osoby. Kocham nienawidzić takie filmy, przez całe dwie godziny naiwny
wierzę, że to jest możliwe. Jeden dzień, lat kilka, przechodzimy przez kolejne epoki zagrane
po mistrzowsku w niebanalnej historii dla takich naiwniaków jak ja. Jak jak nienawidzę
takich filmów, ach...
Zgadzam się. Nienawidzę, ale oglądam i wręcz oceniam jako arcydzieło. Bo film sprawił, że płakałam nad losem tej pary i nad swoim, a potem pojawia się trzeźwe myślenie i nadzieja znika.
Podpisuję się również. Chyba nawet miło było by być naiwnym i wierzyć w takie historię trochę dłużej, ale rzeczywistość weryfikuje te nadzieje. Szczerzę nienawidzę.
Szkoda tylko, że większość widzów pielęgnuje te złudne nadzieje i do głowy im nie wpadnie, że mogą mieć "to coś". Ba, że "to coś" może tak naprawdę być w zasięgu ręki. Ale ja też lubię melodramaty (jedyny minus - muszę oglądać je sama, bo nikt nie chce ryzykować życia w czasie wywoływania chwilowego stanu pseudo-depresji pomelodramatycznej, który, niekontrolowany, może przerodzić się w prawdziwe załamanie).