PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=124382}
6,6 97 tys. ocen
6,6 10 1 96637
5,3 36 krytyków
John Carter
powrót do forum filmu John Carter

http://www.filmweb.pl/reviews/Powr%C3%B3t+do+przesz%C5%82o%C5%9Bci-12522

Po seansie filmu Andrew Stantona znajomy rozpoczął wyliczankę: to było z "Conana",
tamto z "Avatara", o, a to ściągnęli z "Gwiezdnych Wojen". Ech, jedno wielkie
zapożyczenie. Zanim także Wy zaczniecie narzekać na "Johna Cartera", przypomnijcie
sobie, że tytułowy bohater był już gwiazdą, jeszcze zanim dziadkowie Jamesa Camerona
wpadli na pomysł, by powiększyć rodzinę. Carter to praszczur większości herosów z
literatury i kina science fiction. Kowboj, który zamienił rewolwery na miecz i wziął się za
ratowanie Marsa przed siłami ciemności, narodził się na początku XX wieku w głowie
początkującego pisarza Edgara Rice'a Burroughsa. Pech chciał, że przez dziesiątki lat
kino, zamiast przenieść na ekran książki Amerykanina, jedynie namiętnie się nimi
inspirowało. Deja vu, które odczujecie wielokrotnie w trakcie pokazu, będzie więc
efektem popkulturowego sprzężenia zwrotnego.

Stanton (autor wybitnych animacji ze stajni Pixara, m.in. "Gdzie jest Nemo" i "WALL.E")
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że "Carter" to film spóźniony. Zamiast jednak na
siłę unowocześniać literacki oryginał, poszedł w estetykę retro. Kosztująca prawie 300
milionów dolarów ekranizacja pod wieloma względami wygląda tak, jakby nakręcono ją
w latach 50. Refleksy przeszłości odbijają się nie tylko w kostiumach i scenografii, ale
także opowiadanej historii. Podział na dobro i zło jest klarowny, a bohaterowie nie mają
wielkich jak czerwona planeta dylematów moralnych.


Powiew nowoczesności czuć dopiero w efektach specjalnych. Dzięki technologii motion
capture Willem Dafoe i Samantha Morton zamienili się w czterorękich zielonych Marsjan,
a stawy skokowe bohatera dostały turbodoładowania. Stanton wie, na szczęście, jak
oczarować widza, a zarazem nie przesadzić z fajerwerkami. Ekranowe błyskotki nie
powinny odwrócić Waszej uwagi od talentu i urody Lynn Collins. Wcielająca się w postać
ukochanej Cartera, Dejah Thoris, aktorka wygląda tutaj jak młoda Elizabeth Taylor.
Kitsch też jest niezły – ma charyzmę, łotrzykowski błysk w oku i ładnie wyrzeźbione na
siłowni ciało. W sam raz, by zagrać półnagiego Supermana. Razem z Collins tworzą
pieszczący gałki oczne duet.

Jak zapewne się domyślacie, w porównaniu z Marsem Ziemia wypada w "Johnie
Carterze" niczym szkolna akademia przy imprezie u Keitha Richardsa. Nic więc
dziwnego, że twórcy postanowili najszybciej, jak się da, wyekspediować bohatera w
galaktyczną podróż. Niestety, w ten sposób pierwszy akt zamienił się w chaotyczny,
ulepiony z gatunkowych klisz western. Stanton mógł też sobie darować kwaśną scenę
ułańskiej szarży Kitscha na zastępy wrogich sił zmontowaną naprzemiennie z obrazkami
kopania grobów na Ziemi. Trąci "kitschem".

Reszta filmu to kawał przedniej rozrywki. Może i naiwnej oraz staroświeckiej w duchu, ale
świecącej szlachetnym blaskiem.
zgłoś poprawkę

Ajsajsbejbe

Bardzo dobra recenzja!

Ajsajsbejbe

Ostatnie zdanie jest najważniejsze. "A Princess of the Mars" była jedną z pierwszych książek jakie przeczytałam po angielsku i mam do tej serii ogromny sentyment. To space fantasy bardzo staroświeckie i bardzo na serio- takich rzeczy już nie robią. W czasie, gdy współcześni czytelnicy zapoznawali się z popkulturą główne wątki serii były już tak mocno wyeksploatowane, że nikt nie stosował ich na serio. Porównałabym je do ciuchów z babcinej szafy, których na co dzień razem nosić nie sposób, ale od czasu do czasu ubrane w odpowiednich okolicznościach mogą zrobić zaskakująco dobre wrażenie:)

Do kina poszłam z obawą- chciałam zobaczyć właśnie ten staroświecki urok, ale jednocześnie gryzło mnie, że uczucie, że nie odważą się tego pokazać jakim było, że zrobią z tego jakąś parodię czy nie wiadomo co. Mile się rozczarowałam. Mimo poważnych zmian fabularnych ekranizacja całościowo oddała ducha oryginału, podając go w całkiem niezłej oprawie (3D bardzo fajne, stroje śliczne, nawet "tandetna suknia ślubna"). Polecam, choć trzeba wiedzieć na co się pisze.

Ps. Już widzę speców z Disneya, którzy każdą klatkę z Woolą przeliczali na zyski z zabawek, ale nic na to nie poradzę- Ja to chcę tuuulić!