"Johnny English Reaktywacja" to kontynuacja genialnej komedii z 2003 roku o zastępczym, nieporadnym agencie Jej
Królewskiej Mości. "Johnny English" to jedna z moich ulubionych komedii ostatni kilku lat, na której przy pierwszym
seansie momentami płakałem aż ze śmiechu. To również jedno z największych pozytywnych zaskoczeń, bo choć lubię
Rowana Atkinsona, to nie przepadam już za jego Jasiem Fasolą, a przed seansem pierwszej części obawiałem się, że
film ten będzie właśnie opowiadał o Jasiu, który udaje agenta. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu tamten film okazał
się być fantastyczną parodią filmów o agencie 007. Świetnie nakręconą, fantastycznie zagraną i do tego niebywale
śmieszną. Nie wiem ile razy już ją oglądałem, ale na pewno sporo i za każdym kolejnym razem bawiłem się równie
dobrze. Do kontynuacji, która na swoje powstanie czekała aż osiem długich lat, nie byłem jednak zbytnio przekonany, ze
względu na słabe zwiastuny oraz osoby stojące za produkcją tej części, w szczególności ze względu na osobę
scenarzysty. I niestety moje obawy nie były nieuzasadnione, bo sequel jest znacznie, ale to znacznie gorszy od pierwszej
części. Nie udało się niestety powtórzyć tamtego wielkiego sukcesu, a co gorsza wszystkie obawy jakie żywiłem przed
premierą tamtego filmu, sprawdziły się tym razem co do jednej.
Ogromnym błędem było powierzenie zadania napisania skryptu do tej kontynuacji, scenarzyście bez większego
doświadczenia, który na domiar złego wcześniej napisał scenariusz do przygód Jasia Fasoli. Ponadto podobno i sam
Atkinson miał tym razem całkiem spory wkład w wygląd tego filmu, co również nie wpłynęło na korzyść tego obrazu. Siłą
pierwszej części był fantastyczny, rewelacyjnie napisany scenariusz, opracowany przez twórców wcześniejszych (jak i
późniejszych) filmów o agencie 007. Oni to, znając dokładnie ten świat, wiedząc o wszystkich jego słabszych stronach,
potrafili w genialny sposób przedstawić go w krzywym zwierciadle. Sami pracując nad kolejnymi Bondami wielokrotnie
musieli unikać niezamierzenie zabawnych scen, które naturalnie pojawiają się w tych opowieściach. W związku z tym
wiedzieli co można w tych historiach wyśmiać, z czego można się pośmiać. Ich praca nad scenariuszem do tego filmu
pewnie nie różniła się więc wiele od pracy nad kolejnymi częściami Bonda. Tak jak i tam wymyślili ciekawą, interesującą
intrygę, postawili przed bohaterami godnego przeciwnika, a jedyna różnica polegała w gruncie rzeczy na tym, że
opowiedzieli tą historię z bardzo przymrużonym okiem, dodając do niej niesamowite ilości humoru. Bez ich wiedzy jak
wyglądają tego typu filmy, kontynuacja ta nie mogła się niestety udać.
Nowy scenarzysta, który choć może jest świadomy umiejętności Atkinsona, jak i sam komik, który aktorem jest
fantastycznym, za nic w świecie nie wiedzą niestety jednak jak powinien wyglądać film o agencie Jej Królewskiej Mości.
Dlatego właśnie ten obraz jest tak potwornie słaby, a i humoru w konsekwencji w nim tyle co kot napłakał, bo nie ma on
szansy przyczepić się do ciekawych wydarzeń. Jest jakby wyrzucony w próżnię i sam w sobie nie śmieszny. W pierwszej
części otrzymaliśmy świetną, zakręconą i trochę idiotyczną intrygę, tu nie ma jej prawie wcale, bo co nas może obchodzić
jakiś zamach przygotowywany na premiera Chin? W jedynce występował świetny czarny charakter (ach ten John
Malkovich), tu nie ma go wcale, bo na pewno nie można do niego zaliczyć jakiejś dziwnej organizacji, której nikt na oczy
nigdy nie widział. Co więcej, w tamtym filmie akcja pędziła na złamanie karku, jak to w porządnych filmach akcji przystało,
chwilami bywała nawet całkiem spektakularna, tu nie dzieje się prawie nic. Ten film to zlepek nieudanych skeczy, do tego
co gorsza, raz za razem za sobą powtarzanych. Tak jakby twórcy nie zdawali sobie sprawy z tego, że żart powtarzany w
nieskończoność w końcu przestaje śmieszyć - nawet jeśli jest świetny. Co więcej, wszystkie żarty są tu strasznie
przewidywalne, przez co zanim wydarzy się coś co mogło być nawet całkiem zabawne, już wiemy co to będzie i w związku
z tym nie śmieszy nas to wcale.
W drugiej części, ze względu na przeniesienie intrygi w inne rejony świata, zabrakło niestety tak częstych docinek
pomiędzy anglikami, oraz francuzami. Takich małych prztyczków w nos, które wykonywali bohaterowie znajdujący się po z
jednej jaki i po drugiej stronie, które dodawały do poprzedniej opowieści jeszcze więcej humoru, czyniąc ją jeszcze
bardziej zabawną. Tu takiej słownej, zabawnej rywalizacji między postaciami niestety nie ma wcale. Trochę jakby na
pocieszenie otrzymujemy za to pojawiającą się co jakiś czas, niczym wiewiór z "Epoki lodowcowej", sprzątającą babcię,
która dybie na życie Englisha i ciągle myli mu się z innymi osobami, co ma w zamierzeniu być niby zabawne, ale w
większości jest po prostu żenujące. W sequelu tym brakuje również wyrazistego soundtracku. I tu znów wygrywa
pierwsza część z fantastycznym podkładem Eda Shearmura, któremu udało się stworzyć kompozycję zabójczo podobną
do tych towarzyszących agentowi 007, ale jednak inną, charakterystyczną, zapadającą w pamięć. Tworzyła ona
niesamowity klimat, przywołując na myśl od razu filmy o agencie, ale jednocześnie wyrabiając odpowiednią wizytówkę dla
Englisha, która mogła być kontynuowana w dalszych częściach. Muzyka ta dodawała do tamtego obrazu niesamowicie
wiele energii, powagi, co czyniło tamtą opowieść jeszcze bardziej zabawną, ponieważ zderzenie profesjonalnego
muzycznego tła z wariackimi przygodami, stanowiło świetny, rozbrajający kontrast. W sequelu brakuje takiego
soundtracku. Kompozycja Eshkeriego jest niewyraźna, niewybijająca się, do tego na siłę stara się jeszcze sama
wykrzesać z poszczególnych scen trochę humoru, co wypada fatalnie.
Potwornie denerwujące w tej części jest również nieudolne podrabianie niektórych dowcipów i świetnych zagrań z
pierwszego „Johnny Englisha”, takie jakby mruganie okiem do widza. Kopiowanie sprawdzonych już pomysłów, ale
jednocześnie lekkie ich modyfikowanie. Tylko, że znów, nawet najlepsze pomysły jako kopie wypadają bardzo blado. Tak
jak poprzednio English miał przy sobie świetnego pomocnika, a nawet dwóch, bo była jeszcze pewna agentka, którzy
większość pracy wykonywali za niego, tak tym razem jest on bardziej zdany na siebie. Ma on niby przy sobie asystenta,
ale plącze się on tylko pod nogami nieporadnego bohatera i wiele do akcji nie wnosi. I tu pojawia się kolejny błąd ze
strony twórców. Tak jak w pierwszej części, English omijał większość ważnych sytuacji, swoją nieporadnością wyplątując
się z nich, tak tu stał się postacią centralną, w co uwierzyć nie można już wcale. Jego zachowanie w zderzeniu z
normalną akcją wypada potwornie nieprzekonująco. W pierwszym filmie jego działania były jakoś umocowane w
rzeczywistości - nawet to jak stał się agentem miało swój sens, tu tego sensu brak, a im dalej tym jest z tym jeszcze
gorzej. Twórcy z jednej strony poszli w jeszcze większą błazenadę pozwalając Atkinsonowi wcielić się znów w Jasia, z
drugiej strony chwilami przypominali sobie, że całość opowiada o agencie i na siłę wciskali go w sceny rodem z filmów
akcji, w których nie miał prawa sobie poradzić. Przez co wyszło, jak wyszło.
4/10