W kinie nie byłem. Nie czuję potrzeby być na bieżąco z MCU. Zwłaszcza, że origin story są pomijalne. Poza wprowadzeniem znanej mi już postaci, nic do uniwersum nie wnoszą. A, że Ms. Marvel to nie Kapitan Ameryka i nigdy kluczowa dla Avengerów nie była to już w ogóle nie widziałem sensu wybrać się na jej film.
Dlatego miałem nie lada zonka jak w Endgame okazała się tajną bronią Furiego, która po wyciągnięciu z kapelusza klepała Thanosa jak chciała. To plus beznadziejne wypowiedzi Brie Larson tylko zniechęciły mnie do oglądania. Podejrzewałem, że będzie to feministyczna laurka o turbo kobiecie bez wad sportretowanej przez drętwą aktorkę...
Czy było tak źle? Nie, zdecydowanie nie. Film był... ok. Dla Was tylko ok, dla mnie aż ok. Odpalając go nie spodziewałem się niczego dobrego, a tutaj takie pozytywne zaskoczenie. Do górnej półki niby nadal mu daleko, ale nie jest z całą pewnością najgorszym filmem jaki trafił się Marvelowi. Kapitana Amerykę, Thora 2 czy Ant-Mana i Osę uważam za gorsze...
Najmilszym zaskoczeniem okazała się sama Brie. We wywiadach spięta feministka z jednym wyrazem twarzy, a tutaj jednak umiała grać i oddawać różną mimikę. Chociaż film kradł Samuel L. Jackson i jego jednostronny buddy-cop movie. Goose? Fajny, ale zachwyty wydają mi się przesadzone.
Teraz scenariusz, według mnie najgorszy punkt Kapitan Marvel. Carol Denvers została napisana jako postać ciężka do polubienia. Silna kobieta, która stawała się jeszcze silniejsza. Żadnego rozwoju czy poważnej przeciwności. Spójrzcie na Steva Rogersa. Suchoklates, którego jedyną zaletą był charakter, ale i tak bez serum byłby nikim i powątpiewanie w niego było jak najbardziej słuszne. A Denvers? Jeszcze zanim uzyskała moce była niesamowitym pilotem i jak ktoś w nią nie wierzył to przez seksistowskie uprzedzenia...
PS. Generał Talos zagrany fatalnie.