Filmy Marvela dają mi zazwyczaj dużo dziecięcej radości i miłej porcji odmóżdżenia, i w zasadzie niczego więcej po nich nie oczekuję. Kapitan Marvel nie zaspokoiła nawet tych niezbyt wymagających potrzeb.
Główna bohaterka brak charyzmy i charakteru nadrabia arogancją i badaasową miną, która zresztą wychodzi jej jak obrażonej sześciolatce (dejcie tej aktorce kolejnego oscara). Tak jest przez cały film, bo postać na końcu filmu jest dokładnie taka sama jak na początku - zero rozwoju, zero refleksji, nawet jak mówi, że nie musi niczego udowadniać, to jest w tym bardzo niewiarygodna.
Trzon fabuły ma potencjał, ale twist z zamianą ról Kreelian i Skrullów (dobrzy są źli i na odwrót) w mojej opinii tak czarno-biały, że trudno go jakoś przeżywać, nie ma nawet jednego odcienia szarości.
Bohater grany przez Lowa najpierw jest przyjacielem, niemal mistrzem, potem okazuje się być stuprocentowym gnojem. Talos z kolei najpierw jest przedstawiony jako typowy złol, a potem bęc, jest twist i nagle spoko z niego ziomek który potrafi pożartować i jest wrażliwy.
Feminizm jest zaserwowany tak topornie i tandetnie, że efekt paradoksalnie wyszedł seksistowski. Dostajemy komunikat dla idiotów - hej feministki, dajemy wam super silną babeczkę która nie da facetom dmuchać sobie w kaszę i wyłożymy wam to jak krowie na rowie, żebyście przypadkiem nie przegapiły jacy to jesteśmy równościowi i probabeczkowi. Dla mnie dobra równość to taka, w której po prostu przedstawiają nam ciekawie napisaną superbohaterkę. Tutaj uznano, że sam fakt stworzenia silnej heroiny wystarczy.
Efekty nie pokazują niczego nowego, scenografia jest bardzo oszczędna, charakteryzacja sprawiła, że przypomniał mi się Star Trek. Istnienia muzyki nawet nie zanotowałam. Kotek to niestety rzeczywiście najjaśniejszy punkt tego filmu.