Kwintesencja Wesa Andersona. Na ekranie brylują neurotycy, dziwacy i neurotyczni dziwacy. Z pozoru prosta historia młodzieńczej miłości po obudowaniu kolejnymi płaszczyznami specyficznego andersonowskiego humoru i sposobu opowiadania, nostalgii i hołdowaniu ludzkim dziwactwom, charakterystycznej strony wizualnej i kapitalnej ścieżki muzycznej, zyskuje na jakości, okazując się całkiem niebanalną opowieścią. Bo tam gdzie jego naśladowcy widzą bazę w postaci pociesznych dziwaków („Submarine”, „Beginners”) osadzanych w dość grzeczniutkich światach, Anderson zaczyna testować granice widza. W tym wypadku tego ile można pokazać w historii o dzieciach. Niby jest niewinnie, a jednak pojawia się sporo momentów, których unikano by w lwiej części hollywoodzkich produkcji, bo mogłyby wywoływać u dorosłego widza uczucia lekkiego dyskomfortu. Świetny film, ale jak wszystkie tego reżysera, nie dla każdego, albo się łyka poetykę jego kina, albo nie. Kto zna i lubi, na pewno będzie zadowolony, bo to jeden z jego najlepszych filmów. Mało kto tak ciekawie, z ciepłem i wyrozumiałością, ale i sporą łyżką dziegciu, potrafi opowiadać o osobach niezsynchronizowanych z resztą społeczeństwa.