Przez zdecydowaną większość czasu film mi się podobał: klimat, gra aktorska, kadry. Choć brakowało mi tutaj większej liczby pojęć z historii Kościoła (dzięki filmowi dowiedziałam się co oznacza "in pectore", ale szkoda, że takich ciekawostek nie było więcej) to w pewnym momencie stwierdziłam, że film i tak jest dobry. Intrygi, tajemnice, to wszystko było bardzo ciekawe i dzięki temu film trzymał w napięciu. Pod koniec filmu trzymałam kciuki, żeby wybrali kardynała Lawrence'a, który pomimo swoich wątpliwości wydawał się najbardziej godnym i prawym kandydatem na papieża, ale na to co zrobili z zakończeniem brakuje mi słów. Już nie chodzi o sam wybór kardynała Beniteza, ale o jego tajemnicę, która zostaje odkryta w najmniej odpowiednim momencie. I te delikatne uśmiechy Lawrence'a na koniec. Ja się pytam po co? Czyżby chodziło o to, że idzie "nowe"? Tylko proszę o merytoryczną dyskusję.