Brytania, V wiek naszej ery. Artur, dowodzący doborowym oddziałem, znanym jako Rycerze Okrągłego Stołu, dostaje ostatnie zadanie od opuszczających Brytanię rzymskich zwierzchników: ma uwolnić rzymskiego dostojnika i jego rodzinę z zajętych przez Saksonów terenów. Podczas wykonywania tej misji Artur spotyka piękną i dzielną Ginewrę, stojącą na czele walczących z Saksonami Piktów i Celtów. Stara się ona przekonać Artura i jego podwładnych, by stanęli po stronie miejscowych przeciw bezwzględnym Saksonom. Przychodzi jej to tym łatwiej, że Artur się w niej zakochuje...
Kim był Artur?
Artur albo Artus to król Celtów, postać z podań i legend, która – według różnych koncepcji historyków – miała swój pierwowzór w osobie wojennego przywódcy z V lub VI wieku naszej ery. Rzeczywiście postać Artura, utrwalona w ustnych i literackich przekazach, zdradza powinowactwa przede wszystkim z tradycją celtycką. Za główne źródło legendy arturiańskiej uważa się Geoffreya z Monmouth, mnicha, prawdopodobnie z zakonu benedyktynów, który napisał w I połowie dwunastego wieku dzieło "Historia Regum Britanniae". Była to kronika królewska, o pół-baśniowym charakterze. Podania i legendy o Arturze właśnie na jej kartach zyskały swój (wielokrotnie później modyfikowany) kształt. Według Geoffreya, Artur w wieku 15 lat został królem Brytanii i pokonał Sasów, Piktów i Szkotów oraz wiele plemion pogańskich, zdobył Szkocję i Irlandię, podbił też sporo terytoriów na kontynencie europejskim. Poślubił Ginewrę, z którą panował w warownym dworze Caerlon (w innych wersjach Camelot). Posługiwał się mieczem Ekskaliburem. Odmówił płacenia podatków cesarzowi rzymskiemu Lucjuszowi, a następnie wypowiedział mu wojnę i ruszył na podbój Rzymu. Brytanię oraz Ginewrę zostawił w tym czasie pod opieką siostrzeńca, Mordreda. Po drodze zabił jeszcze olbrzyma z Góry Świętego Michała. Okazało się jednak, że zdradziecki krewniak przywłaszczył sobie zarówno władzę w kraju, jak i królową. Artur zawrócił spod bram Rzymu i zabił Mordreda w bitwie, ale sam został śmiertelnie raniony. Konającego króla zawieziono na wyspę Avalon. Ginewra wstąpiła do klasztoru. Nowe szczegóły dodawało do legendy wielu pisarzy, na przykład klerk Wace z Normandii (ok. 1154) w dziele "Historia Brytów" (Le roman de Brut). To u niego pojawił się Okrągły Stół, który zakończył spory rycerzy Artura o pierwszeństwo. W tej wersji Artur oczekuje w Avalonie na właściwy moment, aby powrócić do swego państwa. Natomiast kronikarz Layamon (ok. 1200) wprowadza do opowieści fantastyczne elementy, takie jak elfy, czy też magiczne właściwości włóczni i miecza Artura. Rozkwit tradycji arturiańskiej przypada na XII i XIII wiek. Powstałe wtedy romanse rycerskie, zwłaszcza we Francji i Niemczech, wplatają do legendy wiele obcych wątków, jak chociażby poszukiwanie przez rycerzy Okrągłego Stołu kielicha Św. Graala (do którego zebrano krew Chrystusa), czy postaci, jak Lancelot, Merlin, Parsifal, Tristan i Izolda, Gawain i wiele innych. W latach późniejszych powstały liczne poematy na temat Artura i jego czynów. W "Le Morte Darthur", przekładzie z francuskiego (ok. 1469, wyd. 1485), dokonanym przez Thomasa Malory’ego, pojawił się popularny motyw, w którym panowanie Artura kończy katastrofa: następuje rozwiązanie Okrągłego Stołu, a Lancelot bezskutecznie (z powodu swych grzechów) poszukuje Świętego Graala. Udaje się go odnaleźć dopiero Galahadowi. W późniejszych wersjach wielką rolę odgrywa Merlin. Artur przestawiany jest w nich często jako syn króla Utera Pendragona oraz żony księcia Kornwalii, Igerny. To właśnie dzięki Merlinowi przyszedł na świat, bo czarodziej dopomógł zdobyć Pendragonowi Igernę, upodabniając króla do jej męża. Po urodzeniu Artur nie wychowywał się na dworze, lecz pod opieką Merlina i zaufanych rycerzy. Został królem w wieku 15 lat, gdy jako jedyny z rycerzy wydobył umieszczony w kowadle (w innych wersjach: w skale) cudowny miecz Ekskalibur. Historia jego zwycięstw pokrywa się z wcześniejszymi wersjami, z tym, że to z inicjatywy Merlina (i na pamiątkę Ostatniej Wieczerzy) powstaje Okrągły Stół. Zebrawszy najznakomitszych rycerzy, Artur nakazuje poszukiwania Świętego Graala. Potem następuje historia konfliktu z Rzymem i zdrady Mordreda. Zawieziony przez nimfy na wyspę Avalon, Artur przed śmiercią topi w jeziorze swój słynny miecz. Powstały setki utworów o Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Najważniejsze z nich to opera "King Arthur" (1691) Henry Purcella i Johna Drydena, poemat Alberta Tennysona "Morte d’Arthur" (1842) i humorystyczna powieść Marka Twaina "Jankes na dworze króla Artura" (A Connecticut Yankee in King’s Arthur Court, 1889). Jean Cocteau napisał sztukę "Rycerze Okrągłego Stołu" (Chevaliers de la Table Ronde, 1937). Po motywy arturiańskie sięgali też chętnie postmoderniści (m.in. powieść Thomasa Bergera "Artur Rex", 1978).
W krainie romansu i patosu
Kino zainteresowało się wątkami arturiańskimi już w czasach filmu niemego. Hollywood traktowało legendę wielce swobodnie. Wielokrotnie przenoszono na ekran powieść Twaina, także w uwspółcześnionych wersjach. Do największych komercyjnych sukcesów należeli "Rycerze Okrągłego Stołu" (Knights of Round Table, 1953) Richarda Thorpe’a z Melem Ferrerem w roli króla Artura oraz Robertem Taylorem (Lancelot) i Avą Gardner (Ginewra). Było to połączenie pełnego werwy przygodowego widowiska z konwencjonalnym melodramatem. Powstało też wiele drugorzędnych, tanich filmów jak "Black Knight" (1954) Taya Garnetta z Alanem Laddem, gdzie legendarne wątki były praktycznie tylko ozdobnikiem. W późniejszych latach podejmowano poważniejsze próby, odwołujące się do klasycznych poetyckich tekstów. Jednak dwa filmy Anglika Stephena Weeksa "Gawain i Zielony Rycerz" (Gawain and the Green Knight, 1973) oraz "Sword of the Valiant" (1983) budziły niedosyt. Producenci nie byli dla jego ambitnych koncepcji zbyt wyrozumiali – w przypadku pierwszego filmu zmontowali film wręcz wbrew jego intencjom. Natomiast brytyjski "Lancelot and Guinevre" (1963), w reżyserii Cornela Wilde’a, chwalono za unikanie hollywoodzkich schematów i za wyrazistą rolę Briana Aherne’a jako Artura. Błyskotliwą parodią arturiańskich motywów był film "Monty Python i Święty Graal" (1974), autorstwa słynnej grupy brytyjskich komików. Pythoni kpili w tym filmie z wysokobudżetowej ekranizacji przebojowego musicalu "Camelot" (1967) Joshui Logana, która została już wcześniej bezlitośnie wyszydzona przez krytykę, chociaż zgodnie przyznawano, że Richard Harris w roli Artura wyszedł z tej katastrofy stosunkowo obronną ręką. Rolę Artura powtórzył w telefilmie "Camelot" (1982). Paradoksalnie, za jedną z najlepszych opowieści o Arturze uznawano wersję disnejowską z 1963 roku "Miecz dla króla" (Sword in the Stone) Waltera Reithermana. Disney z mniejszym już sukcesem powrócił do tematu w "Magicznym mieczu" (Quest for Camelot, 1998) Frederika Du Chau. Za dwa najwybitniejsze filmy odwołujące się do legend arturiańskich od lat uchodzą "Lancelot" (Lancelot du Lac, 1974) Roberta Bressona i "Ekskalibur" (1981) Johna Boormana. Pierwszy z nich to dzieło – jak zwykle u Bressona – radykalne i minimalistyczne w zakresie użytych środków wyrazu, zagrane przez amatorów, dyskretnie stylizowane na średniowieczne malarstwo. Interpretowano je jako przypowieść o nieuchronności grzechu i skażeniu ludzkiej natury, a także jako syntetyczną wizję średniowiecza. Utwór Boormana, zrealizowany w Irlandii, z Nigelem Terrym jako Arturem, to z kolei ekranizacja poematu Malory’ego, pełna plastycznej inwencji, przepychu i ryzykownych pomysłów inscenizacyjnych, przemocy, a nawet otwarcie potraktowanych wątków erotycznych. Natomiast próba powrotu do dawnej hollywoodzkiej estetyki w "Rycerzu króla Artura" (First Knight, 1995) Jerry’ego Zuckera, niezbyt się powiodła. Wprawdzie chwalono film za sceny widowiskowe, ale – mimo interesującej roli Seana Connery’ego jako Artura – ganiono jednocześnie za zbytni melodramatyzm. W ostatnich latach pojawiło się sporo prestiżowych produkcji telewizyjnych na ten temat. Pierwszym wielkim telewizyjnym sukcesem był serial: znany i w Polsce "Lancelot z jeziora" (The Adventures of Sir Lancelot, 1956), gdzie legendę potraktowano z przymrużeniem oka. Potem powstały też między innymi "Król Artur" (Arthur the King, 1985) Clive’a Donnera z Malcolmem McDowellem i kosztowny, pełen efektów specjalnych "Merlin" (1998) Steve’a Barrona z Samem Neillem w roli tytułowej. Ambitny był zaskakujący naturalizmem brytyjski serial "King Arthur, the Young Warlord" (1975) z Oliverem Tobiasem, usiłujący osadzić postać Artura w historii.
Nie tylko mit
Jerry Bruckheimer, słynny hollywoodzki producent ("Bad Boys", "Piraci z Karaibów. Klątwa Czarnej Perły") twierdził, że od dawna chciał nakręcić film o mitycznym królu Arturze. Wielu doskonałych scenarzystów zmagało się z tym tematem – mówił – ale z reguły otrzymywaliśmy zawsze jakiś rodzaj fantastycznej opowieści. W przypadku naszego filmu jest inaczej. Autor scenariusza, David Franzoni dokonał ogromnej pracy dociekając, kim mógł być prawdziwy Artur. Franzoni wspominał, że pierwszy raz pomyślał o filmie na temat króla Artura przeprowadzając w Rzymie dokumentację przed realizacją "Gladiatora". Potem powrócił do tej myśli. Utwierdziły go w tym lektury dzieł historyków i archeologów. Doszedł do wniosku, że jeśli Artur istniał naprawdę, to można z nim identyfikować żyjącego w piątym wieku naszej ery rzymskiego dowódcę Luciusa Artoriusa Castusa, który dowodził elitarnym oddziałem kawalerii. Bardzo spodobała mi się myśl, że Artur i jego ludzie czują się wszędzie obcy. Służą Rzymianom, ale nie czują się Rzymianami, często wręcz ich nienawidzą. Mój podstawowy pomysł był prosty. Artur i jego ludzie są jak "dzika banda" ze słynnego westernu Sama Peckinpaha. Żadnego mistycyzmu, żadnej magii. A sama sytuacja, zamęt i okrucieństwo, mogą przywodzić na myśl współczesne skojarzenia – to trochę tak, jak wtedy, gdy Amerykanie opuszczali Sajgon. Bruckheimer i Fuqua, czarnoskóry reżyser filmu, zgodzili się, że błędem byłoby obsadzenie w tej akurat produkcji aktorów amerykańskich. Najpierw wybrano odtwórcę roli Artura: Clive’a Owena. To musieli być ludzie z tej części świata, w której rozgrywa się akcja. I nie mogły to być pierwszoplanowe gwiazdy, lecz świetni aktorzy, stosunkowo mało znani – tłumaczył swe intencje reżyser. – Musieli także stworzyć zespół i sprawiać wrażenie, że znają się od lat i że obcowanie ze skrajnym niebezpieczeństwem nauczyło ich rozumieć się bez zbędnych słów. To zimnokrwiści zawodowi mordercy, odznaczający się swoistym kodeksem honorowym, tak jak członkowie dzisiejszych sił specjalnych – dodawał Franzoni. Ray Winstone, grający Borsa, tak tłumaczył swe rozumienie tych postaci: Widownia powinna się przejmować ich losem. To zabójcy, nie ma co do tego dwóch zdań. Ale jednocześnie dobrzy, lojalni wobec siebie ludzie, którzy próbowali przetrwać w wyjątkowo okrutnych czasach. Owen mówił: Jestem przekonany, że ten film jest rzeczywiście oryginalny. To inne spojrzenie na legendę. Myślę też, że Antoine ma niezwykłe wyczucie kompozycji kadru – ma dar ustawiania kamer we właściwym miejscu, by stworzyć obrazy naturalne i emocjonujące. Budził także mój podziw tym, że potrafił jednocześnie zapanować nad procesem twórczym i nad całą tą monstrualną machiną produkcyjną, która jest po prostu przytłaczająca. To są przecież tysiące szczegółów, które trzeba zgrać. Na pewno pomogło to, że użyto bardzo mało efektów komputerowych. Zbudowano potężne tradycyjne dekoracje. To wygląda na ekranie bardziej naturalnie, pomaga też w grze. Ten fikcyjny świat staje się często zaskakująco realny. Kluczową postacią jest Ginewra – podkreślał Bruckheimer. – Artur zakochuje się w niej także dlatego, że podziwia jej odwagę i determinację. Decyduje się bronić Brytów przed Saksonami pod jej wpływem, ale także dlatego, że sam już czuje się na poły Brytem. Jest piękna, mądra, walczy o wolność. Ale na polu bitwy jest po prostu bezwzględna. Reżyser uznał, że wyglądałoby to śmiesznie, gdyby taka drobna dziewczyna, jak ja, powalała tych potężnych Saksonów jednym ciosem. Wpadł więc na pomysł, że Ginewra i otaczające ją kobiety walczą jak stado rozjuszonych wilków czy raczej wilczyc: atakują zawsze w silnej grupie – mówiła Knightley. Jak wspominała, początkowo nie była zbytnio przekonana do projektu. Dobrze znała wiele literackich wersji opowieści o Królu Arturze, ale większość filmów na ten temat uznawała za stereotypowe i zbyt do siebie podobne. Zmieniła zdanie po lekturze scenariusza i rozmowie z Fuquą. Kiedy powiedziałam mu, że myślę teraz przede wszystkim o pracy w teatrze, nie uśmiechnął się pobłażliwie, jak większość Amerykanów. Jest jednym z nielicznych ludzi Hollywood, którzy mają świadomość swojej artystycznej tożsamości, i nie rozumują głównie w kategoriach komercyjnych. Zaczęłam więc walczyć o rolę, choć w pewnym momencie pomyślałam, że absolutnie nic z tego nie będzie. Proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz – to chyba jedna z nielicznych amerykańskich produkcji, gdzie zupełnie nie ma amerykańskich aktorów. To bardzo odważne. Musiałam też nauczyć się strzelać z łuku, walczyć mieczem i na noże. Pewnie nie wszyscy w to uwierzą, ale praktycznie wszystko, co widać na ekranie, to naprawdę moja robota – mówiła aktorka.
Na koń i do broni!
Treningi i fizyczne przygotowanie aktorów do wymagających wielkiego wysiłku ról trwały blisko pięć miesięcy. Clive Owen nigdy przedtem nie siedział na koniu, a teraz czekały go długie godziny w siodle. Ćwiczył przez dwa miesiące po kilka godzin dziennie. Może nie jestem dobrym jeźdźcem. Ale z pewnością pozbyłem się lęku i potrafię nawiązać kontakt z każdym zwierzęciem. – wspominał Owen. W specjalnym obozie treningowym, który wkrótce nazwano Szkołą Rycerzy, trenował także intensywnie szermierkę. Przyznał jednak, że kwestia jazdy konnej i związanych z nią trudności i niebezpieczeństw była najistotniejsza. Konie po prostu nie są głupie. Jeśli raz znajdą się w sytuacji, którą uznają za niebezpieczną – na przykład, gdy wokół jest wielki hałas, ogień i wrzeszczący ludzie – nie mają zamiaru tego powtarzać. I potrafią zachować się przed kamerą zupełnie nieprzewidywalnie, co sprowadza się najczęściej do postawy: nie będę tego robić i już. To aż dziwne, ale spadłem z konia tylko raz i nie doznałem żadnych obrażeń, chociaż było naprawdę sporo niebezpiecznych scen – mówił Owen. Aktorzy nie uskarżali się jednak na ćwiczenia. Wymagano od nich wiele, ale nie panował wojskowy dryl. Raczej atmosfera pozytywnej rywalizacji, umiejętnie podsycana przez doświadczonych instruktorów. Sytuację ułatwiał też fakt, że właściwie wszyscy brytyjscy aktorzy znają podstawy szermierki, ze względu na role szekspirowskie.
Parę koszmarów na zielonych łąkach
"Filmy akcji to wyjątkowy rodzaj kina, w którym bardzo istotne są dwa słowa: energia i zwięzłość" – opowiadał Sławomir Idziak. "W swojej codziennej, rutynowej pracy z kamerą nie można zapomnieć tych dwóch słów. Aby uzyskać więcej energii niż zwykle, robiliśmy zdjęcia scen akcji kilkoma kamerami, które pracowały zupełnie niezależnie. Zrobiły mnóstwo pięknych zdjęć plenerowych, które będą się szczególnie wyróżniać na wielkim ekranie." Ale stare porzekadło filmowców mówi: strzeżcie się filmów z dużą liczbą koni i dużą ilością śniegu. Jeśli te dwa elementy znajdą się w projekcie, przekroczenie terminów oraz groźba finansowej katastrofy i zawału serca reżysera są całkowicie realne. Konie rzeczywiście sprawiały kłopoty. Skłonienie ich do pożądanego zachowania zajmowało wiele czasu. A jeśli chodzi o śnieg... Myślisz sobie naiwnie – mam piękne plenery, cóż za zieleń i te góry w oddali. Nic, tylko filmować – zwierzał się reżyser. – I nagle znajdujesz się w samym środku koszmaru. Przez coś takiego właśnie przeszedłem. Zdjęcia rozpoczęły się w czerwcu 2003 roku w okolicach Wicklow, w Irlandii. Na początek gwałtowne deszcze zniszczyły duże ilości przygotowanego sztucznego śniegu. W Irlandii najbardziej dziwne jest to, że pogoda jest niezwykle zmienna i to na niewielkim obszarze – wspominał Fuqua. – Zgadnijcie, co to oznacza dla filmowca, kręcącego epicki film. Wiadomo – straszliwe kłopoty. Ciężarówki dowożące sztuczny śnieg oraz ciężki sprzęt grzęzły w błocie, światło nieustannie się zmieniało. Ale było jeszcze coś gorszego – stada agresywnych muszek, atakujących zwierzęta i całą ekipę. Nikt o tym nie pomyślał, chociaż te cholerne insekty od dawna buszują na tych terenach, zwłaszcza jeśli zrobi się wilgotno, a wilgotno było jak jasna cholera – wspominał ze zgrozą reżyser. – Najgorzej mieli aktorzy. Ekipa stosowała siatki. Aktorzy ze zrozumiałych względów nie mogli tego robić. A tu wylęgają się chmary tych bezwzględnych istot, kąsają, wlatują ludziom do ust, pojawiają się tuż przed kamerą. Trochę inne zdanie na temat pogody miał Clive Owen. Były trudności, co do tego nie ma dwóch zdań. Ale kręciłem wiele filmów plenerowych w Anglii i mogę powiedzieć, że jednak mieliśmy sporo szczęścia. Na przykład w Szkocji pogoda potrafi być tak zmienna, że Irlandia w porównaniu z tamtymi warunkami to niemal oaza stabilności – mówił aktor.
Fuqua: Artur i ja
Niektórzy moi znajomi byli mocno zdziwieni, gdy dowiedzieli się, że mam kręcić film o królu Arturze – wspominał reżyser. – A mnie Artur był naprawdę bliski. Dlaczego? Otóż Fuqua od dzieciństwa uwielbiał kino. Obejrzał setki filmów w lokalnym kinie, a przede wszystkim w telewizji. Mieszkał na przedmieściach Pittsburgha – w dzielnicy, której wprawdzie nie nazwałby gettem, ale jednak dość niebezpiecznej. Oglądanie filmów było bezpiecznym spędzaniem czasu – i bardzo wciągającym. Kochałem to – mówił. – Oglądałem wszystko, jak leci, ile się dało. To była także forma ucieczki przed niezbyt ciekawą rzeczywistością. Szczególnie mocne wrażenie zrobił na mnie "Excalibur" Johna Boormana. To był inny świat, niż ulica obok. Świat honoru, godności i obowiązku. Świat zasad, których się przestrzegało. Fuqua uważa, że popularność takich filmów, jak "Gladiator", i widoczny powrót publiczności do ekranowej epiki, nie nastąpiły bez powodu. Świat w tamtych czasach nie był może mniej brutalny, ale na pewno piękniejszy. Nie było smogu i zgiełku, tylko gwiazdy nad głową. Tęsknimy za tym, co pewnie bezpowrotnie już utraciliśmy. Fuqua przyznał, że "Król Artur" był najtrudniejszym filmem, jaki nakręcił i być może jeszcze kilka lat temu trudności mogłyby go załamać. Zauważył jednak, że z każdym filmem czuje się coraz silniejszy. Po prostu myślę, że muszę zrobić, co mam do zrobienia i robię to, choćby było diabelnie ciężko. Może dlatego, że kocham tę pracę. Teraz też nie planuję długiego odpoczynku. Mam parę projektów w głowie, chociaż nie ukrywam, że muszę choć trochę nacieszyć się rodziną – wyznał. Podkreślał też, że miał silne wsparcie ze strony całej ekipy, szczególnie aktorów, którzy prezentowali stoickie, "iście kontynentalne" poczucie humoru, co pozwalało doskonale znosić przeciwności. Chwalił też bardzo Bruckheimera. Wiadomo, jaką władzę i pieniądze ma Jerry. I ile ryzykuje. Jednak kiedy zaproponował mi reżyserię, sprawiał wrażenie, że bardzo dobrze wie, co robi. On po prostu przygląda się ludziom i dobiera tych, których uważa za najwłaściwszych do konkretnego projektu. A potem pozostawia im praktycznie zupełną swobodę. To dosyć niesamowite, jeśli pamięta się te wszystkie opowieści o bezwzględnych producentach, ingerujących w każdy szczegół. A Jerry mnie wspierał. Były momenty, że sam go pytałem, co mam zrobić. On przedstawiał swoje zdanie, ale nigdy go nie narzucał. A najczęściej odpowiadał: Rób, co uważasz za stosowne, to przecież twój film. Bruckheimer mówił natomiast: Uważam, że Antoine poszedł w najlepszym kierunku. Chociaż to film kostiumowy, jest tu sporo z klimatu z – doskonałego moim zdaniem – "Dnia próby": prawdziwe postaci, szorstki realizm. O to chodziło. To nie miała być jeszcze jedna kojąca słodka bajeczka.