Pamiętam jak w przedszkolu (miałem wtedy może z 5 lat) poszliśmy do filharmonii i zagrali tam utwór Elton'a John'a w polskiej wersji - "Miłość rośnie wokół nas". Pobeczałem się... Ta piosenka do dzisiaj robi mi takiego gula w gardle, że szok. Pani po skończonym utworze, aby pokazać w pewnym sensie jak dobrze został on zagrany, pokazała mnie orkiestrze. Wtedy byłem spalony ze wstydu ale teraz z wielkim sentymentem wspominam tą chwilę oraz cały film, bez którego nie wyobrażam sobie mojego dzieciństwa. Generalnie jestem strasznie wrażliwym człowiekiem i często zastanawiałem się skąd u mnie ta cecha przejawia się tak wyraźnie, czasami w niechcianych przeze mnie i nieodpowiednich momentach. Wczoraj, po jakiś 12 latach, obejrzałem "Króla Lwa" ponownie i miałem odpowiedź na moje pytanie oraz niezmiennego gula w gardle.
Cały film to majstersztyk. Muzyka, animacje, bohaterowie, wszystko składa się na niepowtarzalny klimat, którego esencją (według mnie oczywiście) jest moment ponownego spotkania Nali z Simbą. Animacja, mimika (z miażdżącą beret miną Nali po "pocałowaniu" Simby), delikatne głosy, no i oczywiście Kasia Skrzynecka na wokalu i Krystyna Tyszkiewicz jako Nala.... Nawet teraz gdy to piszę ściska mi gardło.
Aż człowiek chciałby się zakochać i skopiować tą scenę :)
Coś pięknego.