"Król" to drugi autorski film Marsha, który nie tylko wyreżyserował, ale także napisał doń scenariusz. Gdybym przed obejrzeniem filmu widział o tym, prawdopodobnie mocno bym się zastanowił zanim sięgnąłbym po ten film. Pierwszym był bowiem "Wisconsin Death Trip", który wspominam źle. Na szczęście nie widziałem o tym i film obejrzałem. Cieszę się z tego niezmiernie, ponieważ "Król" jest prostą, lecz intrygującą i fascynującą opowieścią o mrocznej stronie ludzkiej natury.
Historia jest niezwykle prosta. Oto do niewielkiego miasteczka, gdzie życie jest proste i poukładane przybywa młody chłopak, dopiero co zwolniony z wojska po trzech latach służby. Przybył, by po śmierci matki poznać w końcu swojego ojca. Tym ojcem okazuje się głowa lokalnego kościoła baptystów. Chłopak wydaje się miły dla oka i całkiem sympatyczny. Szybko wpada w oko córce pastora, która nie zdaje sobie sprawy, że jest on jej przyrodnim bratem. Elvis, bo tak na imię ma główny bohater, wie o tym doskonale. Dlaczego jednak kontynuuje znajomość, uprawia z nią seks? Powoli zagadka się rozwiązuje. Bez fajerwerków, bez udziwnień. W sposób prosty, wręcz ascetyczny, obnażona zostaje jego dusza, która jest niczym innym jak jedną wielką, nie zagojoną raną, która niczym czarna dziura wsysa wszystko wokoło prowadząc do tragicznego końca.
Oprócz wiarygodnego portretu zagubionego (a przez to niebezpiecznego) chłopaka, "Król" ma jeszcze jedną istotną zaletą. Jest bezpretensjonalną, pozbawioną prostackiego etykietowania opowieścią o zwyczajnych, "prostych" ludziach, którzy nie są zbyt interesującymi obiektami dla filmowych opowieści dla "dekadenckiego", wielokulturowego Hollywood.
Bardzo dobre, inteligentne kino.