Jest w filmie scena, która spokojnie mogłaby posłużyć za synekdochę całego filmu. Przedstawia ona małego chłopca, który podchodzi w Wigilię do okna, i dostrzega bałwana na swoim podwórku, którego jeszcze przed chwilą nie było. Wygląda na świąteczną życzliwość sąsiada, i już prawie buduje błogi klimat świąt, gdyby nie fakt, że bałwan jest tak posępny, jakby wyobraził sobie obiadek z całą swoją bałwanią rodzinką w ciepłej jadalni przy ogniu z kominka, i oglądał jak jego dzieci roztapiają się na jego oczach. Bałwan któremu nie chcesz spojrzeć w oczy.
Cały film wywołuje takie właśnie uczucie jak ta scena, a reżyser bawi się przechodzeniem ze stanu oczarowania i zachwytu w czystą trwogę. Nie żeby to był koniec niespodzianek, bo ta trwoga też nie trwa zbyt długo - po chwili zostaje rozładowana cudowną groteską, wprowadzającą humor na równi z niepokojem.
A być może jeszcze większą zaletą filmu jest jego dziwaczne odrywanie od rzeczywistości wraz z biegiem zdarzeń, bo w drugiej połowie upiorny folklor całkowicie bierze górę, nadając całości już nie tylko bajkowej otoczki, ale i nawet poczucia sennego koszmaru. Fantastycznie się to miesza ze wszystkimi inspiracjami, które reżyser czerpie z horrorów lat 80 - praktyczne efekty wyglądają prześlicznie, echa gremlinów pobrzmiewają na niemal każdym kroku, a niektóre sekwencje są zwariowane w ten sam sposób, jak filmy Raimiego sprzed kilku dekad.
Plus, ten film używa mojej ulubionej kolędy jako przewodniego motywu muzycznego. Miałem ubaw jak nie wiem.