Szukaliście kiedyś w wyszukiwarce dziwnych aberracji seksualnych? Już nie musicie zerkać na strony porno – wystarczy, że wybierzecie się do kina na „Kształt wody”, a doświadczycie czegoś z tagu „interspecies sex”…
Poczułeś się skonfundowany? Nie przejmuj się – siedzący przede mną rodzice z nastoletnią córką na scenie masturbacji również tacy się wydawali. To mocno niehollywoodzki film – jest dziwnie, postaci są świadome swej seksualności, krew potrafi się polać (choć Del Toro mocno przyhamował z przemocą w porównaniu z choćby „Labiryntem Fauna”). A jednocześnie Amerykanie pokochali ten film (dobre recenzje i 13 nominacji do Oscara) i nie dziwię się nim. Obraz ten wyraża bowiem tęsknotę do szlachetnego kina musicalowego rodem z lat 50/60, gdzie każdy kochał miłością czystą i pełną poświęceń, a kochankowie wychodzili z wszelkich prób zwycięsko.
Del Toro oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zastąpił, pięknych niczym z plakatu postaci, dwójką brzydali-autsiderów (choć Hawkins jest dla mnie seksowna!). U niego potwór musi kochać, współczuć i być nieraz mocniej ludzki od ludzi. Bo mam wrażenie, że reżyser lubi nieco wyobcowanych ludzi – mam wrażenie, że sam wydaje się takim być (przeurocza, rozczulająca przemowa przy odebraniu Globa o tym świadczy). A to już dowód, że mamy do czynienia z kinem mocno autorskim. A takie sobie bardzo cenię. Ale jednoczesnej wiem, że nie będzie to kino dla każdego. Raczej dla tych zakochanych w perełkach, które kiedyś emitowano w cyklu „W starym kinie”. Którzy tęsknią do starego postrzegania świata, gdzie wszystko było czarno białe. Było łatwiejsze. Nie licząc miłości. To zawsze był stan przy którym człowiek głupiał. Potwór też...
7/10