Nieczęsto chodzę do kina na komedie romantyczne. Kiedy o tym dłużej pomyślę, to w ogóle nie oglądam ich na dużym ekranie. Z jakiegoś powodu poszedłem na "Trust the man". I dobrze się bawiłem, pomimo tego, że film jest średni.
Śledzimy losy dwóch par o długoletnim stażu. Tom (Duchovny) i Rebecca (Moore) mają już za sobą śluby małżeńskie i na głowie dwa urocze dzieciaczki. Tom pełni rolę pani domu, kiedy jego małżonka robi karierę aktorską. Tobey (Crudup) i Elaine (Gyllenhaal) żyją już ze sobą 7 lat, ale w ich związku zaczyna zgrzytać, kiedy dziewczyna postanawia, że już najwyższa pora na dzidziusia. Tobey nie czuje się na siłach podołać takiej odpowiedzialności, bo czuje nad sobą widmo śmierci... nawet jeśli dopiero za 80 lat.
Zastanawiam się, dlaczego film mi się podobał, kiedy znajomi wyszli z kina zawiedzeni i wręcz znudzeni. Chyba dlatego, że przed seansem nastawiłem się właśnie na taki film.
Niewątpliwą zaletę obrazu stanowi jego obsada. Postaci są sympatyczne, pełnokrwiste i widz zaczyna lubić bohaterów już od pierwszych minut filmu. Jak na komedię przystało, jest też pewna dawka humoru. Nie jest go dużo, racjonowany jest jak woda na pustyni, ale kiedy jest, to rzeczywiście się śmiejemy.
Nie podobało mi się zamknięcie wszystkich wątków pobocznych, Aa raczej jego brak. Scenarzysta rzuca pod nogi naszych bohaterów kłody, czy to pod postacią przystojnego Gruzina (?), pięknej rozwódki, koleżanki z collegu czy też przystojnego i młodego kolegi z obsady. Wodzi bohaterów na pokuszenie i na koniec nic z tego nie wynika! Nie zrozumcie mnie źle, mamy standardowy w takich produkcjach happy end, ale wszystkie wątki poboczne są po prostu urwane, jakby nigdy ich nie było.
Czy polecić ten film? Jeśli ktoś lubi komedie romantyczne, to możliwe że "Trust the man" też mu się spodoba. Jeśli ktoś po prostu lubi komedie, to już niekoniecznie.