Końcówka mnie naprawdę zirytowała. Początkowo ucieszyłam się, że ojciec zabił własnego syna, bo zawsze to jakaś odmiana po filmach z USA, gdzie śmierć dzieci pokazuje się raczej rzadko i niechętnie. Ale nieee, żeby nie było tak różowo, ostatecznie z wesołej rodzinki ginie tylko jedna osoba, i nie jest to ani histeryczka Parn, ani półgłówek Nat, ani nawet cholerna idiotka Nan, której każde pojawienie się na ekranie podnosiło mi ciśnienie. Nie, zginął ojciec, bodaj najbardziej sympatyczna i najtragiczniejsza postać z całego filmu. No jak tak można?!
A poza tym, moim zdaniem to był bardziej dramat, niż horror.