Liczyłem na podwodne emocje, jak w Otchłani albo Sile i Honorze, ale zapomnijcie o nich, bo na ten film rodem z kina klasy c po prostu szkoda waszego czasu. Nie ratują go ani suchary starego wiarusa morskiego (w tej roli mający być ostatnią nadzieją dla tego gniota Woody Harrelson) przeplatane kiczowatymi scenami heroizmu pozostałych bohaterów, ani fabuła oparta na prawdziwej historii, która w wielu momentach po prostu się nie klei. W połowie seansu nasuwa się oczywiste pytanie, po co w ogóle ktoś w czasie sztormu zrzucał tych ludzi na dno morza, jakby zależało od tego w tej chwili czyjeś życie. Czemu nie można było zaczekać kilka godzin, aż pogoda się uspokoi. Pytanie to w miarę trwania tej historii coraz mocniej kontrastuje z usilnymi próbami zbudowania u widza przekonania, że na tym statku służą chyba same anioły i nikt do nikogo nie może mieć pretensji o takie lub inne decyzje. Tu z pomocą przychodzi kolejna pełna dramatyzmu scena, gdy okazuje się, że zdalnie sterowana mini łódka podwodna może unieść ciało nurka, ale jej operator przeżywa swoisty konflikt tragiczny, gdyż zamocowany do niej chwytak może być niebezpieczny dla półmartwego już człowieka. Absurd goni absurd. Banał goni banał. Z czystym sumieniem daję 2/10.