Można się obszernie rozpisywać, całkiem zresztą słusznie, o doskonałej robocie filmowej, zdjęciach, aktorstwie, dialogach, muzyce, ale nie będę się tym zajmował. Skupię się raczej nad tym co mnie osobiście urzekło w tym filmie. Jest taka kategoria filmów, które zawsze mnie urzekają swoim pięknem bo przekonują mnie, że jako ludzie mamy olbrzymi potencjał przekraczania własnych ograniczeń jakie dostajemy w pakiecie od kultury z której wychodzimy, własnych uprzedzeń, że potrafimy się z nich wyzwolić mocą naszej wyobraźni i intelektu.
"Lawrence z Arabii" to jeden z takich filmów. Inne to "Shogun" wg. Jamesa Clavella, "Człowiek zwany koniem" (z późniejszymi wariacjami na ten temat od "Tańczącego z wilkami" do "Awatara").
Często katalizatorem takich transgresji protagonistów jest miłość, tutaj jest nią zapewne fascynacja homoseksualna której w roku 1962 widz musiał się jeszcze domyślać.