Miłe, przyjemne dla oka kino familijne. Trochę akcji, trochę śmiechu, czy też durnowatych (taki pewnie był zamiar) dialogów przedstawianych za pomocą mieszanki języka angielskiego z hiszpańskim. Zwłaszcza żona głównego bohatera nie radziła sobie za dobrze z tego rodzaju kompozycją czasami brzmiąc, aż nadto sztucznie. Już nie wspomnę o akcentowaniu hiszpańskich zwrotów – nie do zniesienia.
Walki to przede wszystkim balet i to podany w najgorszy sposób, gdyż cały ich komizm wymieszany jest z tragicznymi wydarzeniami, jak śmierć kilku osób. Najpierw widzimy, jak to pan w masce i jego kompani wykonują cyrkowe sztuczki na linach szczerze śmiejąc się z przeciwnika, aby po chwili zmieniając ujęcie kamery reżyser pokazuję tragizm danej sytuacji. Totalny obłęd. Tu też rodzi się pytanie, jakie ramy czasowe obejmuje ten film? Na jednym ujęciu widać, jak jeden z baletmistrzów umiera, a jego żona płacze w niebogłosy. A już na drugim trzymając dziecko na rękach cieszy się, jak ono z włączenia Kalifornii do Unii.
Jeden z nielicznych pozytywów to postać grana przez… konia.
Podsumowując moje (widza) rozważania nie zauważam sensu wprowadzania tego filmu do kin. Nic tylko opakować do w pudełko i podać w wersji DVD do niedzielnego obiadu. Za miłe, za przyjemne.
6/10